czwartek, 22 lutego 2018

Manuskrypt Jana Żeglarza

Z Andrzejem Dudzińskim, pisarzem i scenarzystą, o jego najnowszej książce „Manuskrypt Jana Żeglarza” i pierwszych Pomorzanach w Ameryce, rozmawia Marek Adamkowicz

Od lat tropi pan polskie i pomorskie ślady w Ameryce. Napisał pan książki o Pułaskim, o polskich osadnikach w Jamestown, sięgnięcie po historię Jana z Kolna, którą opisał Pan w "Manuskrypcie Jana Żeglarza wydawało się więc kwestią czasu.
- I konsekwencji… Uważam, że wiedza o Polakach, którzy byli pionierami Ameryki jest w polskim społeczeństwie niewielka i sprowadza się do kilku stereotypów. Staram się to zmienić, opisując osoby i wydarzenia, aby je przybliżyć polskim czytelnikom. Jest to w końcu spory segment polskiej historii, który leży odłogiem. Wątki polskie w historii Stanów Zjednoczonych są niestety pomijane w polskich podręcznikach, oprócz dosłownie kilku zdań o Kościuszce i Pułaskim. A dokonania Polaków za oceanem warte są odnotowania i omówienia.  A mamy się kim i czym pochwalić. Jest cała galeria postaci, które już opisałem w swoich książkach tropiąc polskie ślady w Ameryce. Pisałem również o założycielu pierwszej szkoły średniej w Ameryce, o Polakach w Nowym Amsterdamie, a także o protoplastach wielkich polskich rodów kolonialnych.
Postacie, które opisywał Pan wcześniej to ludzie, po których zostały dokumenty, wspomnienia. Tym razem mamy do czynienia z bohaterem na poły legendarnym. Mowa o Janie z Kolna.
- Na poły, ponieważ to co udało się ustalić na jego temat nie jest do końca pewne. Między innymi narodowość. Żeglarz, o którym mówimy, najprawdopodobniej był znany jako Johann Scolnus lub Scolvus. Często wymienia się także inny wariant jego nazwiska Scolp i tę wersję szczególnie hołubią naukowcy skandynawscy. Mówi ona, że Scolp to nazwa pewnego fragmentu norweskiego wybrzeża, gdzie w dawnych czasach żył ród słynnych żeglarzy o tym nazwisku. Jednym z nich był nawigator Jon, Johann lub Ian, który wziął udział w wyprawie Niemców Pininga i Pothorsta  penetrującej przestrzenie na południe od Grenlandii. Trzeba jednak dodać, że również Portugalczycy roszczą sobie prawo do tej postaci.
Skąd więc teza, że Jan z Kolna był Polakiem?
- Przysposobił go naszej nacji Joachim Lelewel w szkicu „O odkryciu Ameryki przez Jana z Kolna” w „Orędowniku nauko­wym”, t. III, 1842, nr 41. Od tamtej chwili Jan z Kolna stał się postacią realną w świadomości Polaków, a poczucie rangi jego wyczynów umacniała w dobie zaborów narodowe poczucie wartości. Dzisiaj trudno nie zarzucić badaniom Lelewela braku obiektywizmu naukowego. Warto jednak podkreślić, że ten zasłużony polski historyk nie wyssał sobie wszystkiego z palca, a w swoich dociekaniach naukowych opierał się na pismach znanych dziejopisarzy zachodnioeuropejskich. Pierwszym, który przypisał Janowi polskie pochodze­nie był Francuz, Franciszek de Belleforest. Później zaś Holender Korneliu­sz Wytfliet. A za nimi kilkunastu innych…
Skąd więc wziął się błąd?
- Błąd pojawił się zapewne podczas badań Belleforesta. Uważa się, że Francuz prawdopodobnie źle odczytał słowo „pilotus”, którym w tamtych czasach określano głównych nawigatorów wypraw. „Pilotus” zamieniono na „Polonus”, a stąd już krótka droga, by dorobić resztę ideologii.
Czy zdecydowanie powinniśmy odrzucić tezę o polskości Jana z Kolna?
 - Wbrew pozorom to nie taka prosta sprawa. Bo nawet najbardziej wnikliwy krytyk polskich korzeni Jana z Kolna, profesor Bolesław Olszewicz, pozostawia margines niepewności. Nie odrzuca jednoznacznie tej tezy, ponieważ wśród kaprów duńskiego króla Christiana I Oldenburga nie brakowało Polaków, Gdańszczan i Pomorzan. Wśród nich mógł więc znaleźć się żeglarz Jan…
Niektórzy twierdzą, że pochodził z Kielna pod Wejherowem. Czyżby więc mamy do czynienia z Kaszubą?
 - Jest to ciekawa hipoteza i jeśli pozostajemy w sferze domniemań, możemy założyć, że tak właśnie mogło być. Wprawdzie od czasów Joachima Lelewela panował pogląd, że żeglarz Jan pochodził z Kolna na Mazowszu, ale ta teza raczej się nie broni. Łatwiej byłoby jego rodowód wywieźć z kaszubskiego Kielna, miejscowości nie tak odległej od morskiego brzegu. Z podobnego punktu widzenia wyszedł pan profesor Jerzy Samp w „Mitopejach” i Franciszek Fenikowski. Ja tylko poszedłem za ich ideą. Warto też zaznaczyć, że wielu twórców kaszubskich, w tym poeci, jak choćby Hieronim Derdowski zaadoptowali na dobre Jana jako syna ludu kaszubskiego. Jeśli więc założyć, że w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy…
Śmiałków z naszych stron, którzy wybierali życie w Nowym Świecie było jednak więcej.
- I znamy ich nawet z nazwiska. Możemy w tym miejscu wymienić choćby mieszkańców Gdańska i Pomorza, którzy znaleźli się wśród pierwszych kolonistów Wirginii w 1608 roku. To Stanisław Sadowski, Jan Bogdan, Zbigniew Stefański i Jur Mata. W następnych latach było ich jeszcze więcej. Stanowili silną i zwartą grupę wśród pierwszych kolonistów. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie ich nieugięta postawa, Wirginii mogłoby nie być, a losy Ameryki potoczyłyby się inaczej. Szczegółowo opisuję to w innej swojej książce „Jamestown Nowa Polska”. Natomiast w „Sekretach gdańskich zaułków” znalazła się stosunkowo mało znana historia o gdańszczanach – założycielach Pensylwanii. Gdańscy kwakrzy zostali wygnani z miasta i szukając nowego domu pod wodzą Williama Penna dotarli aż do brzegów nowego kontynentu. Osiedlili się tam budując zręby nowej kolonii brytyjskiej, nazwanej Pensylwanią. To są fakty. Ale obok nich świetnie funkcjonują także legendy. A tych nie brakuje. Czasami słyszy się o kaszubskich piratach, którzy rabowali angielskie i holenderskie okręty u wybrzeży Ameryki. Mowa tu o Budziszach i Ceynowach… Należy jednak oddzielić fakty historyczne od podań.
Faktem jest jednak istnienie silnej społeczności kaszubskiej w Ameryce.
Zgadza się. Był rok 1858, gdy ok. 300 emigrantów z kaszubskich wsi spod Bytowa i Kościerzyny przybyło do Kanady pod pokładem sporego żaglowca. Kanadyjski rząd przydzielił im po 40 akrów ziemi wzdłuż drogi Opeongo Road, wiodącej z Ottawy na zachód. Skalistą, porośniętą gęstym lasem glebę przybysze musieli przygotować pod uprawy, karczując kilkusetletnie drzewa i usuwając głazy. Potem zbudowali drogi i domostwa, dysponując jedynie siłą własnych rąk… W tamtej okolicy do dziś żyje wielu potomków Kaszubów, którzy niekiedy posługują się językiem kaszubskim.Czy to temat kolejnej powieści?
- Kto wie? Wszystko ma swój czas, więc pewnie kiedyś przyjdzie również pora na opisanie bohaterów tamtych wydarzeń.
O ile Pana wcześniejsze książki miały charakter opracowań monograficznych, to „Manuskrypt Jana Żeglarza”, w którym odtwarza Pan losy Jana z Kolna, jest powieścią i to na poły sensacyjną.
 - Jak już wspomniałem, obok sprawdzonej wiedzy w świadomości społecznej znakomicie funkcjonują legendy. I to właśnie ich czytelnicy są bardziej ciekawi, niż tego, co zostało już zbadane przez naukowców. Legendy uruchamiają wyobraźnię, która pozwala na snucie domysłów i ubieranie ich w obrazy. Tę o Janie z Kolna postanowiłem wykorzystać ją do opowiedzenia jego hipotetycznych losów. Akcja toczy się dwutorowo, na początku XXI wieku i pod koniec XV wieku. Konstrukcja powieści jest nieprzypadkowa. Współczesny wątek pozwala na zadawanie pytań, natomiast historyczny do poszukiwania odpowiedzi, które wcale nie muszą być jednoznaczne. Oba plany czasowe korespondują ze sobą. Chciałbym podkreślić, że „Manuskrypt Jana Żeglarza” jest powieścią, a nie dziełem naukowym i nigdy nie miał takich ambicji. To rozrywka w czystej postaci. Rozrywką może być więc również poszukiwanie przez Czytelników prawdy wśród powieściowych zakamarków wraz ze współczesnym bohaterem - tropicielem historii.
(fragmenty)

Rozmawiał: Marek Adamkowicz

Dziennik Bałtycki,  2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz