czwartek, 22 lutego 2018

Tajemnice Jana z Kolna

- Gdybyż to była prawda... - niejeden czytelnik westchnie tak zapewne po lekturze. Historia świata wyglądałaby wtedy inaczej. I to za sprawą żeglarza z Polski rodem!
 Andrzej Dudziński, niestrudzony badacz polskich śladów za Oceanem (czytaj: Jak Polacy budowali Amerykę), powraca z nową ksiązką. I to w znakomitym stylu! W swojej poprzedniej powieści „Jamestown. Nowa Polska” opisał losy pierwszych Polaków osiadłych w Ameryce Północnej na początku XVII wieku. Teraz zaprasza nas na wyprawę w jeszcze odleglejsze czasy.
 W swojej najnowszej książce „Manuskrypt Jana Żeglarza” przypomina postać legendarnego Jana z Kolna, Polaka, który miał rzekomo odkryć Amerykę jeszcze przed Kolumbem. Naukowcy spierają się, czy taki człowiek w ogóle istniał. Dudzinski nie przejmuje się tym i puszcza wodze wyobraźni. I to tak, że od powieści nie można się oderwać. Oto pewien polski historyk natrafia na Wyspach Owczych na niezmiernie ciekawy dokument, który identyfikuje jako pamiętnik Jana z Kolna. Szybko jednak okazuje się, że tajemniczym manuskryptem interesuje się nie tylko on, zaś poznana przez niego kobieta... Więcej nie zdradzimy. Tę zagadkę trzeba rozwiązać samemu. Z przyjemnością polecamy.

Tomasz Falba

Rozmowa Tomasza Falby z Andrzejem Dudzińskim

Pański „Manuskrypt Jana Żeglarza” to oczywiście opowieść fikcyjna, twórczo rozwijająca dzieje jednego z najbardziej tajemniczych polskich odkrywców – Jana z Kolna – o którym krąży wiele opowieści, ale niewiele wiadomo pewnego. Czy prowadził pan własne badania dotyczące tej postaci? Czy według pana Jan z Kolna rzeczywiście istniał i dotarł do Ameryki przed Kolumbem?
- „Manuskrypt” jest powieścią i nie ma ambicji udowadniania żadnych tez naukowych, ani opowiadania się za żadną z koncepcji historycznych na temat tego zagadkowego żeglarza.   Chyba udało mi się przeczytać wszystko, co zostało opublikowane na jego temat w Europie i w obu Amerykach. Zdania naukowców są podzielone. Od czasu pierwszej wzmianki o żeglarzu Polaku, który miał odkryć nowe lądy na 16 lat przed Kolumbem, jedni twierdzili, że słowo, którym go określono oznaczało funkcję pilota-nawigatora, a inni, że narodowość żeglarza – w tym wypadku Polaka. Większość z nich nie spiera się jednak co do faktu istnienia tej postaci. Kilkaset lat później Joachim Lelewel, w specyficznych warunkach zaboru rosyjskiego postanowił przysposobić postać żeglarza dla sprawy Polski. To oczywiście uruchomiło wiele interpretacji. Postać w powieści „Manuskrypt Jana Żeglarza” jest po trosze sumą tych interpretacji i obrosłych wokół nich legend, a z drugiej strony moją własną wersją losów żeglarza i okoliczności, które w warunkach drugiej połowy XV wieku mogły być bardzo prawdopodobne. W sam raz jako materiał na powieść.Czy sądzi pan, że nauka może jeszcze powiedzieć coś nowego o przedkolumbijskich odkrywcach Ameryki? Czy rzeczywiście sądzi pan, że – jak głosi lead na okładce pańskiej powieści – „Archiwa kryją tajemnice, których ujawnienie mogłoby przewrócić historię świata do góry nogami”?
- Widziałem ogromne zbiory akt, wielkie archiwa, setki metrów bieżących półek z dokumentami. Często jeszcze nieskatalogowanymi, czekającymi dopiero na swoich badaczy, być może odkrywców. Trudno byłoby zakładać, że nie zawierają niczego, co mogłoby nas zaskoczyć. To tak jak z kosmosem, wiemy o nim wiele, ale nie możemy być pewni, że nie kryje nic, co – gdyby zostało odkryte i nazwane - mogłoby wpłynąć na nasze dotychczasowe rozumienie świata. Być może niedługo ktoś dostrzeże jakiś szczegół, który wywróci do góry nogami fizykę, chemię, a może nawet matematykę i od tej pory już nic nie będzie tak jak było. Podobnie jest z medycyną. Od czasów prehistorycznych człowiek szukał klucza do nieśmiertelności i wiecznej młodości. Kto wie, czy jakiś przypadek nie sprawi, że ktoś odkryje jakiś radykalny sposób na spowolnienie starzenia? Podobnie jest z wiedzą tkwiącą w archiwach. Czeka, aż ktoś ją odkryje, opracuje, zinterpretuje i ogłosi. Z historykami i archiwistami jest tak jak z detektywami. Czasem wiedzę mają w rękach, książkach i w głowach, ale nie zawsze potrafią ją prawidłowo odczytać. A właśnie na tym polega sztuka. Sądzę, że mając do dyspozycji coraz więcej metod badawczych, wspomagającej ich aparatury, możemy spodziewać się wyjaśnienia jeszcze niejednej zagadki. Zastanawiał się pan, co by było, gdyby ktoś zbadał i porównał kody DNA zawarte w relikwiach świętych? W tej chwili piszę książkę, o tym, jak z relikwii krzyża świętego wyodrębniono kod DNA i zbadano cechy ukrzyżowanego na nim człowieka. Jest to oczywiście znów tylko fikcja literacka, jak w wypadku „Manuskryptu”, ale być może wynik takich badań mógłby przynieść rozwiązanie, które byłoby w stanie przewrócić historię świata do góry nogami.
A czy panu udało się kiedyś spenetrować bibliotekę podobną do tej, którą opisuje pan w swojej książce?
- Od wielu lat pasjonuję się wspólną historią Polaków i Amerykanów, szczególnie tą najwcześniejszą. Mieszkając przez lata w Stanach Zjednoczonych, wielokrotnie buszowałem po znanych i mniej znanych bibliotekach, czasem po prywatnych zbiorach dzięki uprzejmości ich właścicieli, a także po piwnicach muzeów i archiwów, w których także spędziłem sporo czasu. W niektórych instytucjach znajdują się działy „białych kruków”, zawierające egzemplarze niezwykle cenne. To rzeczywiście niesamowite przeżycie, kiedy można spotkać średniowieczny manuskrypt, dotknąć go, zagłębić się w nim, poświęcić mu czas. To dzieło rąk ludzkich w czystej postaci, w którym zawiera się energia i pasja jednej lub wielu osób, które częstokroć musiały wiele poświęcić, aby taki rękopis mógł powstać. Rzadko dowiadujemy się czegoś pewnego o autorach czy kopistach, może oprócz tego, że byli benedyktynami albo dominikanami. Właśnie podczas takich „spotkań” poczułem wyjątkowe emocje, które chciałem później przekazać czytelnikom.
Czytelnicy pańskiej powieści zwracają uwagę na znakomite przedstawienie w niej realiów żeglarskich, zarówno współczesnych, jak i tych ze schyłku średniowiecza. Skąd u pana taka dobra ich znajomość? Czy sam pan żegluje? Dokąd pan pływał i na jakich jednostkach?
- Nie mam patentu żeglarskiego, choć pływałem jako załogant wraz z ekipami, które brały udział w słynnych regatach, jak np. we wspomnianym w powieści Mackinac Race. Aby poznać realia historyczne, zasięgałem opinii znawców, a także przestudiowałem wiele lektur. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele ze swojego warsztatu, lub jak kto woli - kuchni pisarskiej, ale w moim wypadku przelicznik jest prosty – na jedną napisaną stronę przypada około stu przeczytanych i to na zadany temat…
Prowadzi pan narrację niespiesznie i dwutorowo, bardzo dba o prawdopodobieństwo realiów, zarówno historycznych, jak i współczesnych, wymaga od odbiorcy przyswojenia sporej wiedzy, a może i samodzielnego sięgnięcia do źródeł, a jednocześnie unika pan taniego efekciarstwa. Czy nie obawia się pan, ze dzisiejszy polski masowy czytelnik woli nieco mniej wymagające lektury?
- Wręcz odwrotnie. Sądzę, że polski czytelnik jest bardzo wymagający. Wymaga od autora, ale też i od siebie. Literatura pełni również funkcję edukacyjną. To wspaniałe, jeśli jakaś opowieść na tyle pobudzi czytelnika, że zechce on później we własnym zakresie pogłębiać wiedzę na temat wątku, który zainspirował go w powieści. To znaczy, że książka spełniła swoje zadanie. Z drugiej zaś strony warto spojrzeć na listy bestsellerów, jakie książki najlepiej sprzedają się w Polsce. Wiele pozycji pokrywa się z tymi, które królują na renomowanych listach światowych. A to świadczy nie tylko o modzie, ale między innymi również o wyrobionych gustach polskich czytelników. Uważam, że jeśli autor chce odnieść sukces, powinien traktować czytelnika jak partnera, a nawet jak kogoś kto jest od niego mądrzejszy, jeszcze bardziej wymagający.


rozmawiał: Tomasz Falba

Tomasz Falba - Tajemnice Jana z Kolna, Portal Morski

http://www.portalmorski.pl

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz