piątek, 26 kwietnia 2013

Nasi w Jamestown - 1


Lista załogi i pasażerów „Mary and Margaret” nie przetrwała do naszych czasów. Nie zna jej Public Record Office w Londynie, nie ma jej w zbiorach British Museum, Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych, nie wspominając już o muzeach marynarki i żeglugi od Amsterdamu po Boston. Istnieje jedynie lista, a raczej spis sporządzony przez Johna Smitha zaraz po wylądowaniu w Jamestown. Pasażerów było 65, ale nazwisk zanotował 57. Nie wiemy, dlaczego tak uczynił, chociaż możemy się domyślać: pozostali nie byli poddanymi króla Anglii. Istnieje nawet dokładna adnotacja 8 Niemców i Polaków.

Tyle Smith. W dwóch różnych dziełach, np. w „Odkryciach i zdarzeniach” oraz „Sprawozdaniu z działalności w angielskiej kolonii”, podaje odmienną transkrypcję nazwisk: raz pisze Lowick, raz Lowicke, na jednej liście występuje Haryson, na drugiej Harrison... Zapewne są to dowolności i Smitha, i ówczesnego drukarza, lecz w jednym lista jest zgodna: owi „Dutchmeni” i Polacy pozostają bezimienni.


Dopiero później, gdy pasażerowie żaglowca zeszli na ląd w Wirginii, „Dutchmeni” otrzymali imiona: Franz, Adam i Samuel. Kim byli w rzeczywistości? Z jakiego narodu, którego króla poddani? Amerykański historyk Barbour początkowo uznał ich za Holendrów, ale w roku 1974 wyraził pogląd, że z pewnością chodzi tu o Niemców, zważywszy, iż w wieku XVI zarówno Holendrów, jak Niemców opatrywano nazwą „Dutchmen”. Przeznaczenie tej bezimiennej ósemki było zaś jednoznaczne. Oddajmy głos Smithowi:

„Są to wykwalifikowani pracownicy z obcych stron, którzy mogą nauczyć i wdrożyć do roboty naszych, tak abyśmy mogli skierować do pracy wiele tysięcy w takich zawodach”.

Ojciec duchowy wirgińczyków Richard Hakluyt pouczał wyraźnie, kogo należy zaangażować na osadników do zamorskiej kolonii. Pisał:

„Potrzeba nam ludzi sposobnych w wypalaniu popiołu mydlarskiego, w robieniu smoły, dziegciu i żywicy, których można ściągnąć z Prus i Polski, a więc można ich mieć za małą płacę, bo są tam czymś w rodzaju niewolników”.

Tak myślano o mieszkańcach Prus Książęcych spod Elbląga i tak o mieszkańcach lasów w delcie Wisły. Trudno się dziwić, że ich nazwiska nie znalazły się na liście pasażerów.

Jeżeli przypomnimy zadanie, jakie otrzymał od Rady Kompanii Wirgińskiej admirał Newport, sprawa staje się oczywista: chodziło o organizację przemysłu! O produkcję szkła i żelaza, potażu, popiołu, smoły, wytwarzanie klepki, ba, nawet o budowę statków. A jeżeli spojrzymy raz jeszcze na listę pasażerów „Mary and Margaret”, to zobaczymy, że obok czternastu angielskich rzemieślników było aż dwudziestu pięciu osobników, którzy w rubryce „zawód” mogli napisać jedynie słowo: gentleman. Zresztą i profesja owej czternastki, co się okazało na miejscu w Jamestown, była wątpliwa. Angielskie cechy nie uwalniały tak łatwo czeladników. W poprzednich rejsach Newport przetransportował zaledwie kilku cieśli i kowala, dwóch ceglarzy, ale głównie kupców śledziowych, fryzjera, werblistę i... perfumiarza.

Nasuwa się jednak pytanie: jak to się stało, że w dniach gorącej dyskusji o kierunku rozwoju kolonii - mimo wszystko krótkotrwałej, zważywszy, że Newport powrócił w końcu maja 1608 roku, a już w drugiej połowie lipca szykował się do drogi na zachód - pod ręką posiadano specjalistów z Niemiec i z Polski?

W roku 1608 angielskim agentem w Gdańsku - od dwóch lat urzędującym - był niezwykły człowiek, w naszych polskich dziejach występujący pod imieniem Brussius. W rzeczywistości nazywał się William Bruce, z pochodzenia Szkot, katolik, absolwent katolickich akademii we Francji, gdzie w Cahors otrzymał tytuł doktora praw. Nie będzie przesady, jeżeli powiemy, że poza Hiszpanią i Skandynawią zjeździł Europę: od Rzymu i Wiednia, od Budapesztu po Lipsk i Elbląg, ale najbardziej umiłował sobie Zamość i jego pana hetmana Zamojskiego, w którego Akademii wykładał prawo rzymskie z pensją 400 talarów rocznie. Sądząc z jego wędrówek po Polsce i Prusach Książęcych, musiała być to dusza niespokojna, a umysł chłonny jak rzadko.

Na liście podopiecznych Jego Ekscelencji Williama Bruce'a urzędującego w Gdańsku błyszczała plejada najznakomitszych nazwisk angielskiego biznesu:  William Moore, obywatel, a jakże! miasta Elbląga i zarazem udziałowiec Kompanii Wirgińskiej, Edward Brewster, syn Williama zmarłego w Jamestown, importer płótna z Pomorza, nie wspominając już o rodzinie Langtonów. John Langton ożeniony był z gdańszczanką, a jego brat figurował wśród sponsorów wirgińskiej imprezy. Podobnie jak Lawsonowie, Staperowie, Youngowie, działający zarówno w Eastland Company, jak i Virginia Company byli mieszkańcami Gdańska i Elbląga.

Wśród tych familii, największy jednak rozgłos z całą pewnością zdobyli Cockaynowie czy też Cocaine'owie, jak ich zapisywano w rejestrach miejskich, ród z blisko 450 letnią tradycją z miejscowości Ashburne w Anglii. Thomas rezydował wprawdzie stale w Londynie, importując zboże z Polski, ale syn William ukończył w roku 1601 gimnazjum elbląskie i przyjął obywatelstwo tego miasta. Wraz z ojcem wywoził do Anglii wszystko, co się dało: od smoły i popiołu z Borów Tucholskich oraz lasów warmińskich aż po klepkę dębową i szkło. Obaj byli członkami Eastland Company, i Wirginia Company of Londyn.

Aż czterdziestu trzech Anglików posiadało prawa miejskie w Elblągu. Tak więc każdy a nich, podobnie jak sam gdański Szkot Bruce, mógł zakontraktować polskich artyzanów, czyli najemnych rzemieślników ze wschodniego Pomorza, z Wisłoujścia czy Książęcych Prus. Na dobrą sprawę nawet nie musieli uprawiać werbunku. Na gdańskich statkach niemało przecież pływało poddanych polskiego króla, którzy wysiadali nad Tamizą.

Ale gdyby zaryzykować odpowiedź na pytanie, kto sprowadził Polaków do Wirginii, to należałoby wskazać tylko jednego człowieka: Thomasa Smitha, przewodniczącego Kompanii Wirgińskiej.

Gdy weźmie się pod uwagę błyskawiczny rozwój jego nadziałów ziemi w Wirginii, tzw. „setki Smitha”, wszystko staje się jasne. Jemu nie zależało na odkryciu drogi do Indii i Chin. On chciał robić biznes na miejscu. Jedynie on, Thomas Smith, prezes londyńskich kupców, mógł zawczasu przygotować zespół „wykwalifikowanych” i „pracowitych” ludzi. Przywiezienie zaś Polaków i Niemców do Londynu było już sprawą bagatelną. Rejsowy żaglowiec pokonywał tę przestrzeń w obie strony w ciągu dwudziestu dni.



*

Echo brytyjskich podbojów dotarło nad Wisłę bez zbytnich opóźnień, chociaż respons, jak pisze w swoich studiach Janusz Tazbir, oraz wiedza o geograficznych odkryciach „nie była za wielka, a zainteresowanie zbyt głębokie”. Najżywiej zareagowali uczeni, ale nie znalazło to odbicia wśród mas.

Wprawdzie reagowano w Krakowie i w Warszawie poezją lub też aprobatą szczególnej proweniencji, ale działo się to z dala od głównych nurtów życia politycznego, czy gospodarczego. Jako, że katolicka Hiszpania przywracała pogan na łono Kościoła Bożego, to katolicka Polska ów czyn mogła, przeżegnawszy jedynie, pobłogosławić. Podobnie było z poczynaniami Anglii, która choć skłócona z Watykanem, na plan pierwszy swoich działań za oceanem wysuwała działalność misyjną. A każde uczynek dla zbawienia duszy Polacy popierali. 

W Akademii Jagiellońskiej żywiej niż gdzie indziej w Polsce interesowano się zdobyczami śmiałych podróżników i uczonych geografów. Uważano jednak, aż do r. 1554, że to Americo Vespucci był tym odkrywcą.

Pierwszą drukowaną wzmiankę o lądzie zwanym „Nowy Świat” zawiera wydane w Krakowie w r. 1506 dzieło Jana z Hollywood, zwanego też Sacrobosco, z komentarzami profesora krakow­skiego uniwersytetu Jana z Głogowy. „Globus Jagiellonicus”, wydany przez Akademię Ja­giellońską w 1510 roku w Krakowie, jest pierwszą mapą przedstawiającą Amerykę, jako gromadę wysp przy­legających do Azji. Następną znacznie pełniejszą wiadomość o Ameryce poda­je następca Jana z Głogowy na katedrze krakowskiej, Jan ze Stobnicy, w pracy „lntroduction in Ptholomei Cosmographiam” (Kraków 1512). Geograf polski próbuje już oznaczyć położenie geograficzne nowej części świata i dzieło swoje zaopatruje w re­produkcję mapy Waldseemuellera z roku 1507.

Kolejną „americaniką” polską z roku 1522, jest ponownie komentarz do dzieła Sacrobosco. Tym razem ko­mentatorem jest profesor Akademii Jagiellońskiej  Mateusz Kmita z Szamotuł. Wiadomości o dalekim lądzie jest tu znacznie wię­cej i bardziej dokładnych.

Wreszcie w dziele Mi­kołaja Kopernika „O Obrotach Ciał Niebieskich”, z 1543 roku, znajdujemy wzmiankę o Ameryce. Kopernik odkrycie nowego lądu traktuje jako jeden z najważniejszych argumentów, uzasadnia­jących jego słynną teorię heliocentryczną.

Powyższe trzy dzieła były pisane po łacinie. Pierwszym, który w języku polskim podał wiadomość o Ame­ryce, był geograf Marcin Bielski. W swej „Kronice Wszystkiego Świata”, wydanej w Krakowie roku 1551, pisze: „Ameryka to wysep na zachód słońca jest na wielkiem morzu oceanie, która jest tak wielka, że ją za czwartą część świata poczytują”.

W na­stępnych wydaniach „Kroniki”, (1554 i 1564 roku) Bielski zna­cznie rozszerzył wiadomości o Ameryce, której poświęcił nawet osobne rozdziały. Bielski przedstawiał Indian jako lu­dożerców, a lekarz Wojciech Oczko w 1581 w Krakowie wydał książkę p.t. „Przymiot”, zaznaczając, że chorobę we­neryczną przywieźli Hiszpanie z Indii Zachodnich.

Chociaż Polacy już w XVI w. słyszeli o Ame­ryce jako o gromadzie wysp szczęśliwych, niemal jak o ziemskim raju, to jednak nie odnotowano, aby w jakiś szczególny sposób było im do niego pilno. Wręcz odwrotnie.

Gorączka kolonialna opanowała inne narody. Hiszpania wkroczyła do Północnej Ame­ryki zakładając pierwszą stałą osadę St. Augustine już w 1565 roku. Francja założyła pierwszą stałą kolonię Quebec w Kanadzie, w 1608 roku, a Rosja kolonię Trzech Króli w Alasce w roku 1784.

Niektórzy uważają, że Polacy chcieli zaraz po Kolumbie wyjechać do Ameryki,  ale Polska nie miała okrętów, żeby ich przewieźć. Winią więc nie Polaków, lecz Polskę jako państwo. Prawdą jest, że kiedy Gdańsk był w ręku Krzyżaków (1309-1466), Polska nie miała własnej floty. Ale to były czasy przed odkryciem Ameryki.

Po odkryciu Ameryki król Polski Zygmunt August (1548-1572) jako pierwszy powziął myśl utworzenia na Bałtyku królewskiej floty. W r. 1556, pokazały się najpierw trzy okręty z flagą polską, potem 12, następnie 15, do których i książę królewiecki, jako lennik, dodał trzy swoje okręty. Król starał się budować politykę morską, ale nie było to łatwe. Na przeszkodzie stały interesy kupieckie gdańszczan, którym nie w smak było utrzymywanie floty polskiej na Bałtyku. Nie mogli bowiem swobodnie handlować z nieprzyjaciółmi Rzeczpospolitej. W wyniku ich działań polska bandera po okresie sukcesów, powoli zaczęła znikać  z wód Bałtyku.

Tylko Kurlandia, lennik Polski, przyszła wówczas do wielkiej zamożności. Posiadała 40 okrętów, z których połowa to były liniowce, liczące od 30 do 80 dział każdy. Flota kurlandzka wypusz­czała się na Atlantyk, zwiedzała brzegi Afryki i Ameryki, cumowała przy ujściu rzeki Orinoko.

Polska miała rzeki wpadające do mórz, miała liczne porty, miała znakomite drzewo na okręty, ale nie była narodem żeglar­skim. Walczyła na koniu, więc z jej sosen i dębów budowała statki Anglia, Portugalia i Hiszpania. Na nich zachód Europy pozyskiwał dla siebie zamorskie krainy.

Mimo to, w XVI i XVII wieku Polska miała jednak dosyć okrętów, żeby przewieźć do Ameryki tych, którzy chcieliby podbijać Nowy Świat. Tyle, że takich, którzy by chcieli, w Polsce nie było. Z pewnością znaleźliby się, gdyby Sejm lub król zapoczątkowali ruch kolonizacyjny, gwarantowany królewską pieczęcią i pieniędzmi. Lecz rząd Rzeczypospolitej, zajęty ciągłymi wojnami z Moskwą, Szwedami, Kozactwem, Tatarami i Turkami, daleki był od zakła­dania kolonii w odległej Ameryce.

W tamtych czasach w Polsce nie brakowało ludzi śmiałych, rzutkich, przedsiębiorczych, szukających przygód. Ale właśnie takich potrzebowała zagrożona zewsząd ojczyzna do obrony swoich granic. A ci, w ciągłych wojnach ze sąsiadami znajdowali tyle przygód i zdobyczy, że nie odczuwali potrzeby szukania ich w Nowym Świecie.

Były też inne powody. Z Francji, Hiszpanii wyjeżdżali ludzie do Ameryki, bo we własnym kraju nie mieli wolności politycznej i ekonomicz­nej. Szukali jej zatem za oceanem. Rzeczpospolita zaś słynęła w świecie ze swych swobód obywatelskich i religijnych. Trafnie zauważa Mieczysław Haiman w swoich szkicach historycznych pisząc:

„Barba­rzyńskie prześladowania jednych wyznań przez drugie w okresie reformacji wypędzały do Ameryki wielkie masy ludu z Anglii, Francji, Niemiec, Szwecji, Holandii i innych krajów przez długie dziesiątki lat. Walki religijne, jakie wówczas wstrząsały niemal całą Europą i przenikały jej życie polityczne, były najpotężniej­szym czynnikiem wzrostu kolonii amerykańskich. Polacy natomiast cieszyli się swobodą przekonań i religii, nie potrzebowali więc szukać jej w obcych krajach. Na przeludnienie też Pol­ska nigdy nie cierpiała, w granicach jej było zawsze miejsca i chleba dosyć nie tylko dla swoich, ale i dla obcych”.



*

Wyładowana po brzegi „Mary and Margaret” wyszła na spokojny o tej porze roku Atlantyk. Nadal żeglowano południowym kursem na Azory, gdzie pobierano wodę do picia. Musiała wystarczyć aż do Jamestown. I w tej chwili był to prawdopodobnie najważniejszy problem, którym trzej dowódcy: Newport, Wyranie i Waldo zaprzątali sobie głowę. Ludzie nie umierali bowiem z głodu, lecz z zapaskudzonej, zgniłej wody przechowywanej w baryłkach, w magazynie strzeżonym przez bosmana. Wydzielano go blaszanym kubeczkiem pod nadzorem pierwszego oficera. Każdy z pasażerów miał ponadto swój alkohol służący bardziej do celów leczniczych niż do rozrywki.

W spłowiałych instrukcjach kompanii znalazł się spis przedmiotów, które każdy osadnik winien ze sobą zabrać, na koszt oczywiście własny lub swojego patrona pokrywającego również koszt przejazdu za ocean. Na pierwszym miejscu znajdowała się wódka: trzy galony, czyli ponad trzynaście litrów. Potem dopiero szedł pług, trzy łopaty, trzy szufle drewniane, dwie siekiery, dwie motyki, piła, na koniec zaś broń, coś w rodzaju naszej guldynki z zamkiem tarczowym, tyle że na ptactwo, ale obowiązkowo z prochem i kulami.

Wartość oporządzenia osadniczego przekraczała, opierając się ma ówczesnych detalicznych cenach londyńskich, trzydzieści funtów szterlingów, co stanowiło ekspens nie byle jaki, na który zdobyć się mógł zaiste tylko prawdziwy dżentelmen lub udziałowiec wirgińskiego ryzyka eksportujący swoich poddanych do ziemi mlekiem i miodem płynącej.

Ósemka artyzanów, Polaków i Niemców, miała taki wydatek z głowy; płynęła na koszt kompanii, z kompanijnym wyposażeniem i wiktem. Oddzielona od pomieszczeń panów szlachciców, jak można wnioskować z listy Smitha,  drugich czy trzecich synów ziemskich posiadaczy, znajdowała się niejako na trzecim piętrze okrętowej hierarchii, ale powyżej angielskich robotników i służby, chociaż jednako gnieździli się pod niskim stropem, cierpieli upal i chłód, jednako stawali w ordynku po przydziałowy kubek wody.

Zdumiewające, jak skąpo przedstawiali oficerowie i kupcy wędrujący do Wirginii swoje przeżycia na okrętach; eksplozja narracji następowała z chwilą lądowania w Jamestown, a jeśli już coś możemy wydedukować o ich radościach i strapieniach w wojażu trwającym dziesiątki dni i nocy, to jedynie ze zwięzłego zapisu w dzienniku pokładowym lub ze sprawozdania dla kompanii: „Zabrano stu dwudziestu nowych osadników, zmarło w czasie podróży dwudziestu jeden; zdechł koń i dwie owce”. Zwłoki ludzi wyrzucano za burtę, padłe zwierzęta zjadano.



*

Pierwsi Polacy wylądowali w Wirginii 1 października 1608 roku. Warto przypomnieć, że dopiero za lat osiemnaście ze statku „Mayflower” wysiądą angielscy fanatycy religijni, purytanie, których obywatele Stanów Zjednoczonych po dziś dzień uważają za „Forefathers of America”, praojców i założycieli państwa.

 Dopiero w niespełna trzy i pół stulecia po tym fakcie pojawiła się pisana legenda o tym pierwszym polskim lądowaniu. Powiadam legenda, bowiem gdy się uważnie wczytać w tekst ogłoszony dla celów publicznych, to można w nim usłyszeć ton niemal bajkowy.

„W słoneczny dzień październikowy 1608 r. odbiła łódź od żaglowca »Mary and Margaret« stojącego w niewielkim oddaleniu. W łodzi płynęło pięciu Polaków. Kierownikiem tej pierwszej grupy polskiej w Ameryce był Michał Łowicki, szlachcic polski urodzony już w Anglii i pochodzący z rodzimy dawno tam osiadłej, a trudniącej się intratnym handlem w dziedzinie importu towarów z Polski do Anglii, jak drzewo, klepka, maszty, mydło, szkło, smoła, dziegieć, pakuły itp. Siedząc blisko steru, a więc w tylnej części łodzi, Łowicki siłą faktu miał wysiąść ostatni. Pierwszy natomiast wyskoczył na brzeg Zbigniew Stefański z Włocławka, specjalista w zakresie wyrobu szkła, który po kilkumiesięcznej podróży pełnej niebezpieczeństw padł na kolana, wzniósł dłonie ku niebu i głosem pełnym wzruszenia zawołał:

- Ach, dzięki Ci, Panie, ach, dzięki!

To wyrzekłszy pochylał się i podczas gdy kapitan John Smith w milczeniu Polakom się przyglądał - tę nie znaną jeszcze, ale jakże mile widzianą ziemię Stefański ucałował. To były pierwsze słowa polskie, jakie padły na ziemi amerykańskiej...

Za Stefańskim w cichym skupieniu ustawili się: wymieniony już Łowicki, Jan Mata z Krakowa - wytwórca mydła, Stanisław Sadowski z Radomia - doświadczony budowniczy tartaków ręcznych, oraz Jan Bogdan z Kołomyi i Gdańska, którego specjalnością była budowa żaglowców i łodzi”.

Powyższy fragment pochodzi z broszurki pt. „Pierwsi Polacy w Ameryce”, wydanej przez Fundację Pułaskiego w Nowym Jorku w 1943 roku. Stąd też terminologia i nieco „czytankowy” styl opowiadania.

Zważywszy, że broszura ukazała się niemal w przededniu przybycia do Waszyngtonu generała Władysława Sikorskiego, a jej charakter był bardziej  propagandowy, a nie naukowy, wydawałoby się, że nie należy przykładać przesadnej uwagi do faktów w niej zawartych. Jednak późniejsze badania historyków wykazały, że pisownia nazwisk pierwszych Polaków w Jamestown może mieć wiele wspólnego z oryginałem.





cdn



Kliknij, by zobaczyć więcej 

Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz