Lista załogi i pasażerów „Mary
and Margaret” nie przetrwała do naszych czasów. Nie zna jej Public Record
Office w Londynie, nie ma jej w zbiorach British Museum, Bibliotece Kongresu
Stanów Zjednoczonych, nie wspominając już o muzeach marynarki i żeglugi od
Amsterdamu po Boston. Istnieje jedynie lista, a raczej spis sporządzony przez
Johna Smitha zaraz po wylądowaniu w Jamestown. Pasażerów było 65, ale nazwisk
zanotował 57. Nie wiemy, dlaczego tak uczynił, chociaż możemy się domyślać:
pozostali nie byli poddanymi króla Anglii. Istnieje nawet dokładna adnotacja 8 Niemców
i Polaków.
Tyle Smith. W dwóch różnych
dziełach, np. w „Odkryciach i zdarzeniach” oraz „Sprawozdaniu z działalności w
angielskiej kolonii”, podaje odmienną transkrypcję nazwisk: raz pisze Lowick,
raz Lowicke, na jednej liście występuje Haryson, na drugiej Harrison... Zapewne
są to dowolności i Smitha, i ówczesnego drukarza, lecz w jednym lista jest
zgodna: owi „Dutchmeni” i Polacy pozostają bezimienni.
Dopiero później, gdy
pasażerowie żaglowca zeszli na ląd w Wirginii, „Dutchmeni” otrzymali imiona:
Franz, Adam i Samuel. Kim byli w rzeczywistości? Z jakiego narodu, którego
króla poddani? Amerykański historyk Barbour początkowo uznał ich za Holendrów,
ale w roku 1974 wyraził pogląd, że z pewnością chodzi tu o Niemców, zważywszy,
iż w wieku XVI zarówno Holendrów, jak Niemców opatrywano nazwą „Dutchmen”.
Przeznaczenie tej bezimiennej ósemki było zaś jednoznaczne. Oddajmy głos Smithowi:
„Są to wykwalifikowani
pracownicy z obcych stron, którzy mogą nauczyć i wdrożyć do roboty naszych, tak
abyśmy mogli skierować do pracy wiele tysięcy w takich zawodach”.
Ojciec duchowy wirgińczyków
Richard Hakluyt pouczał wyraźnie, kogo należy zaangażować na osadników do
zamorskiej kolonii. Pisał:
„Potrzeba nam ludzi
sposobnych w wypalaniu popiołu mydlarskiego, w robieniu smoły, dziegciu i
żywicy, których można ściągnąć z Prus i Polski, a więc można ich mieć za małą
płacę, bo są tam czymś w rodzaju niewolników”.
Tak myślano o mieszkańcach
Prus Książęcych spod Elbląga i tak o mieszkańcach lasów w delcie Wisły. Trudno
się dziwić, że ich nazwiska nie znalazły się na liście pasażerów.
Jeżeli przypomnimy zadanie,
jakie otrzymał od Rady Kompanii Wirgińskiej admirał Newport, sprawa staje się
oczywista: chodziło o organizację przemysłu! O produkcję szkła i żelaza,
potażu, popiołu, smoły, wytwarzanie klepki, ba, nawet o budowę statków. A
jeżeli spojrzymy raz jeszcze na listę pasażerów „Mary and Margaret”, to
zobaczymy, że obok czternastu angielskich rzemieślników było aż dwudziestu
pięciu osobników, którzy w rubryce „zawód” mogli napisać jedynie słowo:
gentleman. Zresztą i profesja owej czternastki, co się okazało na miejscu w
Jamestown, była wątpliwa. Angielskie cechy nie uwalniały tak łatwo czeladników.
W poprzednich rejsach Newport przetransportował zaledwie kilku cieśli i kowala,
dwóch ceglarzy, ale głównie kupców śledziowych, fryzjera, werblistę i...
perfumiarza.
Nasuwa się jednak pytanie:
jak to się stało, że w dniach gorącej dyskusji o kierunku rozwoju kolonii -
mimo wszystko krótkotrwałej, zważywszy, że Newport powrócił w końcu maja 1608
roku, a już w drugiej połowie lipca szykował się do drogi na zachód - pod ręką
posiadano specjalistów z Niemiec i z Polski?
W roku 1608 angielskim
agentem w Gdańsku - od dwóch lat urzędującym - był niezwykły człowiek, w naszych
polskich dziejach występujący pod imieniem Brussius. W rzeczywistości nazywał
się William Bruce, z pochodzenia Szkot, katolik, absolwent katolickich akademii
we Francji, gdzie w Cahors otrzymał tytuł doktora praw. Nie będzie przesady,
jeżeli powiemy, że poza Hiszpanią i Skandynawią zjeździł Europę: od Rzymu i
Wiednia, od Budapesztu po Lipsk i Elbląg, ale najbardziej umiłował sobie Zamość
i jego pana hetmana Zamojskiego, w którego Akademii wykładał prawo rzymskie z
pensją 400 talarów rocznie. Sądząc z jego wędrówek po Polsce i Prusach
Książęcych, musiała być to dusza niespokojna, a umysł chłonny jak rzadko.
Na liście podopiecznych Jego
Ekscelencji Williama Bruce'a urzędującego w Gdańsku błyszczała plejada
najznakomitszych nazwisk angielskiego biznesu:
William Moore, obywatel, a jakże! miasta Elbląga i zarazem udziałowiec
Kompanii Wirgińskiej, Edward Brewster, syn Williama zmarłego w Jamestown,
importer płótna z Pomorza, nie wspominając już o rodzinie Langtonów. John
Langton ożeniony był z gdańszczanką, a jego brat figurował wśród sponsorów
wirgińskiej imprezy. Podobnie jak Lawsonowie, Staperowie, Youngowie, działający
zarówno w Eastland Company, jak i Virginia Company byli mieszkańcami Gdańska i
Elbląga.
Wśród tych familii,
największy jednak rozgłos z całą pewnością zdobyli Cockaynowie czy też
Cocaine'owie, jak ich zapisywano w rejestrach miejskich, ród z blisko 450
letnią tradycją z miejscowości Ashburne w Anglii. Thomas rezydował wprawdzie
stale w Londynie, importując zboże z Polski, ale syn William ukończył w roku
1601 gimnazjum elbląskie i przyjął obywatelstwo tego miasta. Wraz z ojcem
wywoził do Anglii wszystko, co się dało: od smoły i popiołu z Borów Tucholskich
oraz lasów warmińskich aż po klepkę dębową i szkło. Obaj byli członkami
Eastland Company, i Wirginia Company of Londyn.
Aż czterdziestu trzech
Anglików posiadało prawa miejskie w Elblągu. Tak więc każdy a nich, podobnie
jak sam gdański Szkot Bruce, mógł zakontraktować polskich artyzanów, czyli
najemnych rzemieślników ze wschodniego Pomorza, z Wisłoujścia czy Książęcych
Prus. Na dobrą sprawę nawet nie musieli uprawiać werbunku. Na gdańskich
statkach niemało przecież pływało poddanych polskiego króla, którzy wysiadali
nad Tamizą.
Ale gdyby zaryzykować
odpowiedź na pytanie, kto sprowadził Polaków do Wirginii, to należałoby wskazać
tylko jednego człowieka: Thomasa Smitha, przewodniczącego Kompanii Wirgińskiej.
Gdy weźmie się pod uwagę
błyskawiczny rozwój jego nadziałów ziemi w Wirginii, tzw. „setki Smitha”,
wszystko staje się jasne. Jemu nie zależało na odkryciu drogi do Indii i Chin.
On chciał robić biznes na miejscu. Jedynie on, Thomas Smith, prezes londyńskich
kupców, mógł zawczasu przygotować zespół „wykwalifikowanych” i „pracowitych”
ludzi. Przywiezienie zaś Polaków i Niemców do Londynu było już sprawą bagatelną.
Rejsowy żaglowiec pokonywał tę przestrzeń w obie strony w ciągu dwudziestu dni.
*
Echo brytyjskich podbojów
dotarło nad Wisłę bez zbytnich opóźnień, chociaż respons, jak pisze w swoich
studiach Janusz Tazbir, oraz wiedza o geograficznych odkryciach „nie była za
wielka, a zainteresowanie zbyt głębokie”. Najżywiej zareagowali uczeni, ale nie
znalazło to odbicia wśród mas.
Wprawdzie reagowano w
Krakowie i w Warszawie poezją lub też aprobatą szczególnej proweniencji, ale
działo się to z dala od głównych nurtów życia politycznego, czy gospodarczego.
Jako, że katolicka Hiszpania przywracała pogan na łono Kościoła Bożego, to
katolicka Polska ów czyn mogła, przeżegnawszy jedynie, pobłogosławić. Podobnie
było z poczynaniami Anglii, która choć skłócona z Watykanem, na plan pierwszy
swoich działań za oceanem wysuwała działalność misyjną. A każde uczynek dla
zbawienia duszy Polacy popierali.
W Akademii Jagiellońskiej
żywiej niż gdzie indziej w Polsce interesowano się zdobyczami śmiałych
podróżników i uczonych geografów. Uważano jednak, aż do r. 1554, że to Americo
Vespucci był tym odkrywcą.
Pierwszą drukowaną wzmiankę
o lądzie zwanym „Nowy Świat” zawiera wydane w Krakowie w r. 1506 dzieło Jana z
Hollywood, zwanego też Sacrobosco, z komentarzami profesora krakowskiego
uniwersytetu Jana z Głogowy. „Globus Jagiellonicus”, wydany przez Akademię Jagiellońską
w 1510 roku w Krakowie, jest pierwszą mapą przedstawiającą Amerykę, jako
gromadę wysp przylegających do Azji. Następną znacznie pełniejszą wiadomość o
Ameryce podaje następca Jana z Głogowy na katedrze krakowskiej, Jan ze
Stobnicy, w pracy „lntroduction in Ptholomei Cosmographiam” (Kraków 1512).
Geograf polski próbuje już oznaczyć położenie geograficzne nowej części świata
i dzieło swoje zaopatruje w reprodukcję mapy Waldseemuellera z roku 1507.
Kolejną „americaniką” polską
z roku 1522, jest ponownie komentarz do dzieła Sacrobosco. Tym razem komentatorem
jest profesor Akademii Jagiellońskiej Mateusz Kmita z Szamotuł. Wiadomości o dalekim
lądzie jest tu znacznie więcej i bardziej dokładnych.
Wreszcie w dziele Mikołaja
Kopernika „O Obrotach Ciał Niebieskich”, z 1543 roku, znajdujemy wzmiankę o
Ameryce. Kopernik odkrycie nowego lądu traktuje jako jeden z najważniejszych
argumentów, uzasadniających jego słynną teorię heliocentryczną.
Powyższe trzy dzieła były pisane
po łacinie. Pierwszym, który w języku polskim podał wiadomość o Ameryce, był
geograf Marcin Bielski. W swej „Kronice Wszystkiego Świata”, wydanej w Krakowie
roku 1551, pisze: „Ameryka to wysep na zachód słońca jest na wielkiem morzu
oceanie, która jest tak wielka, że ją za czwartą część świata poczytują”.
W następnych wydaniach „Kroniki”,
(1554 i 1564 roku) Bielski znacznie rozszerzył wiadomości o Ameryce, której
poświęcił nawet osobne rozdziały. Bielski przedstawiał Indian jako ludożerców,
a lekarz Wojciech Oczko w 1581 w Krakowie wydał książkę p.t. „Przymiot”,
zaznaczając, że chorobę weneryczną przywieźli Hiszpanie z Indii Zachodnich.
Chociaż Polacy już w XVI w.
słyszeli o Ameryce jako o gromadzie wysp szczęśliwych, niemal jak o ziemskim
raju, to jednak nie odnotowano, aby w jakiś szczególny sposób było im do niego
pilno. Wręcz odwrotnie.
Gorączka kolonialna
opanowała inne narody. Hiszpania wkroczyła do Północnej Ameryki zakładając
pierwszą stałą osadę St. Augustine już w 1565 roku. Francja założyła pierwszą
stałą kolonię Quebec w Kanadzie, w 1608 roku, a Rosja kolonię Trzech Króli w
Alasce w roku 1784.
Niektórzy uważają, że Polacy
chcieli zaraz po Kolumbie wyjechać do Ameryki, ale Polska nie miała okrętów, żeby ich
przewieźć. Winią więc nie Polaków, lecz Polskę jako państwo. Prawdą jest, że
kiedy Gdańsk był w ręku Krzyżaków (1309-1466), Polska nie miała własnej floty.
Ale to były czasy przed odkryciem Ameryki.
Po odkryciu Ameryki król
Polski Zygmunt August (1548-1572) jako pierwszy powziął myśl utworzenia na
Bałtyku królewskiej floty. W r. 1556, pokazały się najpierw trzy okręty z flagą
polską, potem 12, następnie 15, do których i książę królewiecki, jako lennik,
dodał trzy swoje okręty. Król starał się budować politykę morską, ale nie było
to łatwe. Na przeszkodzie stały interesy kupieckie gdańszczan, którym nie w
smak było utrzymywanie floty polskiej na Bałtyku. Nie mogli bowiem swobodnie
handlować z nieprzyjaciółmi Rzeczpospolitej. W wyniku ich działań polska
bandera po okresie sukcesów, powoli zaczęła znikać z wód Bałtyku.
Tylko Kurlandia, lennik
Polski, przyszła wówczas do wielkiej zamożności. Posiadała 40 okrętów, z
których połowa to były liniowce, liczące od 30 do 80 dział każdy. Flota
kurlandzka wypuszczała się na Atlantyk, zwiedzała brzegi Afryki i Ameryki,
cumowała przy ujściu rzeki Orinoko.
Polska miała rzeki wpadające
do mórz, miała liczne porty, miała znakomite drzewo na okręty, ale nie była
narodem żeglarskim. Walczyła na koniu, więc z jej sosen i dębów budowała statki
Anglia, Portugalia i Hiszpania. Na nich zachód Europy pozyskiwał dla siebie zamorskie
krainy.
Mimo to, w XVI i XVII wieku Polska
miała jednak dosyć okrętów, żeby przewieźć do Ameryki tych, którzy chcieliby
podbijać Nowy Świat. Tyle, że takich, którzy by chcieli, w Polsce nie było. Z
pewnością znaleźliby się, gdyby Sejm lub król zapoczątkowali ruch
kolonizacyjny, gwarantowany królewską pieczęcią i pieniędzmi. Lecz rząd
Rzeczypospolitej, zajęty ciągłymi wojnami z Moskwą, Szwedami, Kozactwem,
Tatarami i Turkami, daleki był od zakładania kolonii w odległej Ameryce.
W tamtych czasach w Polsce
nie brakowało ludzi śmiałych, rzutkich, przedsiębiorczych, szukających przygód.
Ale właśnie takich potrzebowała zagrożona zewsząd ojczyzna do obrony swoich
granic. A ci, w ciągłych wojnach ze sąsiadami znajdowali tyle przygód i
zdobyczy, że nie odczuwali potrzeby szukania ich w Nowym Świecie.
Były też inne powody. Z
Francji, Hiszpanii wyjeżdżali ludzie do Ameryki, bo we własnym kraju nie mieli
wolności politycznej i ekonomicznej. Szukali jej zatem za oceanem.
Rzeczpospolita zaś słynęła w świecie ze swych swobód obywatelskich i
religijnych. Trafnie zauważa Mieczysław Haiman w swoich szkicach historycznych
pisząc:
„Barbarzyńskie
prześladowania jednych wyznań przez drugie w okresie reformacji wypędzały do
Ameryki wielkie masy ludu z Anglii, Francji, Niemiec, Szwecji, Holandii i
innych krajów przez długie dziesiątki lat. Walki religijne, jakie wówczas
wstrząsały niemal całą Europą i przenikały jej życie polityczne, były
najpotężniejszym czynnikiem wzrostu kolonii amerykańskich. Polacy natomiast
cieszyli się swobodą przekonań i religii, nie potrzebowali więc szukać jej w
obcych krajach. Na przeludnienie też Polska nigdy nie cierpiała, w granicach
jej było zawsze miejsca i chleba dosyć nie tylko dla swoich, ale i dla obcych”.
*
Wyładowana po brzegi „Mary
and Margaret” wyszła na spokojny o tej porze roku Atlantyk. Nadal żeglowano
południowym kursem na Azory, gdzie pobierano wodę do picia. Musiała wystarczyć
aż do Jamestown. I w tej chwili był to prawdopodobnie najważniejszy problem,
którym trzej dowódcy: Newport, Wyranie i Waldo zaprzątali sobie głowę. Ludzie
nie umierali bowiem z głodu, lecz z zapaskudzonej, zgniłej wody przechowywanej
w baryłkach, w magazynie strzeżonym przez bosmana. Wydzielano go blaszanym
kubeczkiem pod nadzorem pierwszego oficera. Każdy z pasażerów miał ponadto swój
alkohol służący bardziej do celów leczniczych niż do rozrywki.
W spłowiałych instrukcjach
kompanii znalazł się spis przedmiotów, które każdy osadnik winien ze sobą
zabrać, na koszt oczywiście własny lub swojego patrona pokrywającego również koszt
przejazdu za ocean. Na pierwszym miejscu znajdowała się wódka: trzy galony,
czyli ponad trzynaście litrów. Potem dopiero szedł pług, trzy łopaty, trzy
szufle drewniane, dwie siekiery, dwie motyki, piła, na koniec zaś broń, coś w
rodzaju naszej guldynki z zamkiem tarczowym, tyle że na ptactwo, ale
obowiązkowo z prochem i kulami.
Wartość oporządzenia
osadniczego przekraczała, opierając się ma ówczesnych detalicznych cenach
londyńskich, trzydzieści funtów szterlingów, co stanowiło ekspens nie byle
jaki, na który zdobyć się mógł zaiste tylko prawdziwy dżentelmen lub
udziałowiec wirgińskiego ryzyka eksportujący swoich poddanych do ziemi mlekiem
i miodem płynącej.
Ósemka artyzanów, Polaków i
Niemców, miała taki wydatek z głowy; płynęła na koszt kompanii, z kompanijnym
wyposażeniem i wiktem. Oddzielona od pomieszczeń panów szlachciców, jak można
wnioskować z listy Smitha, drugich czy
trzecich synów ziemskich posiadaczy, znajdowała się niejako na trzecim piętrze
okrętowej hierarchii, ale powyżej angielskich robotników i służby, chociaż
jednako gnieździli się pod niskim stropem, cierpieli upal i chłód, jednako
stawali w ordynku po przydziałowy kubek wody.
Zdumiewające, jak skąpo
przedstawiali oficerowie i kupcy wędrujący do Wirginii swoje przeżycia na
okrętach; eksplozja narracji następowała z chwilą lądowania w Jamestown, a
jeśli już coś możemy wydedukować o ich radościach i strapieniach w wojażu
trwającym dziesiątki dni i nocy, to jedynie ze zwięzłego zapisu w dzienniku
pokładowym lub ze sprawozdania dla kompanii: „Zabrano stu dwudziestu nowych
osadników, zmarło w czasie podróży dwudziestu jeden; zdechł koń i dwie owce”.
Zwłoki ludzi wyrzucano za burtę, padłe zwierzęta zjadano.
*
Pierwsi Polacy wylądowali w
Wirginii 1 października 1608 roku. Warto przypomnieć, że dopiero za lat
osiemnaście ze statku „Mayflower” wysiądą angielscy fanatycy religijni,
purytanie, których obywatele Stanów Zjednoczonych po dziś dzień uważają za
„Forefathers of America”, praojców i założycieli państwa.
Dopiero w niespełna trzy i pół stulecia po tym
fakcie pojawiła się pisana legenda o tym pierwszym polskim lądowaniu. Powiadam
legenda, bowiem gdy się uważnie wczytać w tekst ogłoszony dla celów
publicznych, to można w nim usłyszeć ton niemal bajkowy.
„W słoneczny dzień
październikowy 1608 r. odbiła łódź od żaglowca »Mary and Margaret« stojącego w
niewielkim oddaleniu. W łodzi płynęło pięciu Polaków. Kierownikiem tej
pierwszej grupy polskiej w Ameryce był Michał Łowicki, szlachcic polski
urodzony już w Anglii i pochodzący z rodzimy dawno tam osiadłej, a trudniącej
się intratnym handlem w dziedzinie importu towarów z Polski do Anglii, jak
drzewo, klepka, maszty, mydło, szkło, smoła, dziegieć, pakuły itp. Siedząc
blisko steru, a więc w tylnej części łodzi, Łowicki siłą faktu miał wysiąść ostatni.
Pierwszy natomiast wyskoczył na brzeg Zbigniew Stefański z Włocławka,
specjalista w zakresie wyrobu szkła, który po kilkumiesięcznej podróży pełnej
niebezpieczeństw padł na kolana, wzniósł dłonie ku niebu i głosem pełnym
wzruszenia zawołał:
- Ach, dzięki Ci, Panie,
ach, dzięki!
To wyrzekłszy pochylał się i
podczas gdy kapitan John Smith w milczeniu Polakom się przyglądał - tę nie
znaną jeszcze, ale jakże mile widzianą ziemię Stefański ucałował. To były
pierwsze słowa polskie, jakie padły na ziemi amerykańskiej...
Za Stefańskim w cichym
skupieniu ustawili się: wymieniony już Łowicki, Jan Mata z Krakowa - wytwórca
mydła, Stanisław Sadowski z Radomia - doświadczony budowniczy tartaków ręcznych,
oraz Jan Bogdan z Kołomyi i Gdańska, którego specjalnością była budowa
żaglowców i łodzi”.
Powyższy fragment pochodzi z
broszurki pt. „Pierwsi Polacy w Ameryce”, wydanej przez Fundację Pułaskiego w
Nowym Jorku w 1943 roku. Stąd też terminologia i nieco „czytankowy” styl
opowiadania.
Zważywszy, że broszura
ukazała się niemal w przededniu przybycia do Waszyngtonu generała Władysława
Sikorskiego, a jej charakter był bardziej propagandowy, a nie naukowy, wydawałoby się,
że nie należy przykładać przesadnej uwagi do faktów w niej zawartych. Jednak
późniejsze badania historyków wykazały, że pisownia nazwisk pierwszych Polaków
w Jamestown może mieć wiele wspólnego z oryginałem.
cdn
Kliknij, by zobaczyć więcej
Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl
Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz