W spisie członków załogi
oraz pasażerów statku „Mary and Margaret” należącego do Virginia Company of
London, który dobił do osady Jamestown w dniu 1 października 1608, na próżno
szukać nazwisk wymienionych w legendzie z roku 1943.
Mieczysław Haiman, historyk
Polonii Amerykańskiej, w siedemnastowiecznych podróżnikach odkrył, działając
zresztą w najlepszej wierze, ludzi wygnanych z ojczyzny, za idee
prześladowanych - „Braci Polskich”. Powtarzano za nim tę tezę ochotnie, jako że
wizerunek Polaka-męczennika doskonale pasował do popowstaniowego piśmiennictwa,
pozwalał lepić jeszcze jeden pomnik narodowej martyrologii. Nawet tak doskonały
szperacz literatury polskiej jak Melchior Wańkowicz dał się uwieść poglądowi o
ariańskiej metryce wirgińskich osadników. Bo pomost myślowy budowany na tym
fundamencie przedstawiał się zgoła powabnie: wydłużał w przeszłość
cierpiętniczy szlak Polaków, z drugiej zaś strony wyszlachetniał dusze i
oblicza tych, którzy za oceanem dali polskim dysydentom ciepłe schronienie. Ale
jako teza obronić się nie da: Raków, szkołę i drukarnię, zwane Akademią Ariańską,
zburzono w roku 1639, zaś powrót na łono rzymskokatolickiego Kościoła lub
wyjazd za granicę nakazał rewizjonistom Sejm Rzeczypospolitej dopiero w 1658. A
Polacy w Jamestown byli już, jak pamiętamy, w 1608.
Zatem nie ofiary
prześladowań i nie cierpiętnicy.
Protokoły The Virginia
Company of Londyn, organizacji, która zainicjowała zakładanie kolonii w Wirgini
mówią o Polakach wyraźnie: artyzani, czyli ludzie na kontrakcie, wynajęci po
to, aby wykonali swoją robotę, z ustalonym zarobkiem, prawem, przywilejem, ale
również z obowiązkiem lojalności wobec angielskiej Korony.
Artyzani nie uciekali z
ojczyzny. A jeśli jakiś cień podejrzeń czy wątpliwości może paść na ich ścieżkę
wędrowczą, to tylko taki, iż mogli uciec od cechowych dyscyplin i reżimów.
Legenda jednakże powiada, iż Zbigniew Stefański miał być majstrem, specjalistą
od szkła. Jan Bogdan - budowniczym statków, Stanisław Sadowski wznosił tartaki.
Jan Mata - wyrabiał mydło. Nawet Michał Łowicki, jak chce opowiadanie,
porzuciwszy szlachecką profesję robienia szablą zajął się na angielskiej wyspie
najbardziej szlachetnym naonczas zawodem: handlem.
Po wylądowaniu „Mary and
Margaret” admirał Newport nie chciał tracić czasu. Po raz kolejny wyruszył w
poszukiwaniu złota, tym razem w kierunku wielkich wodospadów, o których
mówiono, że mogą stać na skraju przesmyku wiodącego na morze dzielące Wirginię
od Chin.
Z osiemdziesięciu
pozostałych po jego wymarszu osadników trzydziestka tyrała dzień i
prawdopodobnie noc, zważywszy na późniejsze wyliczenia towarów wysłanych do
Anglii. Biograf Smitha zauważa, że ten przekształcił niedołęgów w doskonałych
drwali. Prawdopodobnie - bił. Za każde przekleństwo wypowiedziane przez
robotnika, a które usłyszał przy pracy, traktował winnego kubłem wody!
Robotnik otrzymywał za pracę
pintę ziarna dziennie. Tyle, ile się mieści w półlitrowej butelce. Mógł to
ziarno utrzeć na kamieniu i ugotować sobie papkę z plewami. Tłuszczu nie było.
Strzelano do czarnych wiewiórek. Ci, którzy nie pracowali, otrzymywali tyle
samo. Byli przecież szlachcicami.
Wydaje się, że tylko Polacy,
którzy wyrośli w lasach, mogli wytrzymać tamten czas, nieprzyjazną przyrodę,
twarde życie. Wyjąwszy może legendarnego Michała Łowickiego, co się już dawno
skupczył w londyńskich kantorach. Podobnie Niemcy, jako że z profesji mieli to
być cieśle. Oni to, wraz z Polakami rozpoczęli wypalanie popiołu, topienie
smoły i produkowanie potażu.
Drewno, dwumetrowej długości
kloce, Polacy układali w sągi wzdłuż strumienia. To już nie było prymitywne
rąbanie drzew, gdzie cała umiejętność sprowadzała się tylko do wysiłku mięśni i
wytrzymałości topora. To była już chemia.
Anglicy potaż wielbili. W
Londynie za cetnar płacono od dwunastu do czternastu szylingów; za smołę - pięć
szylingów, za terpentynę - dwanaście. Nie udało się ustalić ceny za popiół, ale
jeśli uznać, że służył nie tylko do wyrobu mydła, lecz także do produkcji szkła
i sukna - przyczyna gwałtownego rozruchu, bo był gwałtowny zważywszy, że Polacy
przybyli w dniu 1 października, a drewno już dymiło po 3 tygodniach, stanie się
zrozumiała. Smith chciał z osady uczynić coś, co może nie przypominałoby w
sposób doskonały raju, lecz przynajmniej miejsce, gdzie dałoby się pracować i
zarobić na znośne życie. Machnął na perły i złoto! Pieniądze tkwiły, używając
terminologii leśników, w wyrobionym drzewie.
W październiku tamtego roku zadymiły
pierwsze mielerze, czyli stosy uformowane z polan dębowych i bukowych, pokryte
ziemią przemieszaną z chrustem leśnym. Tak się zaczął polski przemysł budnicki
w Wirginii, na amerykańskiej ziemi. Budnicy albo popielarze, jak ich nazywano w
Polsce tamtych wieków nie przetrwali w pamięci kolonialnych sekretarzy. Wystarczy
przejrzeć królewskie lustracje z Prus Książęcych, z Wielkopolski, aby przekonać
się, ile uwagi poświęcali im „panowie bracia” i inspektorzy Korony. Tutaj, w
Wirginii, dyskutowali o nich członkowie brytyjskiego parlamentu. Nigdy w
kompanijnych protokołach nie padło słowo „slaves”. Zawsze mówiono o nich -
artyzani.
Poszedł więc dym po całej
wyspie. Siwy, wiercący w nozdrzach, przypominający kuchnię domową lub piec
chlebowy. Ile wypalono drewna na popiół? Z raportu Johna Smitha wynika, że
wyprodukowano 4 łaszty, czyli licząc po 1860 kg na łaszt - 7440 kilogramów,
potażu, inaczej węglanu potasu, produktu ekstraktowanego przez ługowanie popiołu.
Biorąc pod uwagę wiedzę i doświadczenie
ludzi obeznanych z dawnymi technologiami, i zakładając, że wszyscy pracujący
solidnie naginali grzbietu, to trzeba przyjąć, iż na Popielarskich Bagnach
mogło stać nie więcej niż 450 metrów sześciennych drewna. W ciągu dwóch
miesięcy - aż do odpłynięcia Newporta - uzyskano by więc około 900 metrów
sześciennych, czyli 900 tysięcy kilogramów drewna. Naukowcy mówią: aby uzyskać
3 kilogramy potażu trzeba spalić na popiół i zługować w kadziach z czystą wodą
ze strumienia - tysiąc kilogramów drewna.
Innymi słowy, gdyby wypalono całe uzyskane w
ciągu tych październikowych i listopadowych dni drewno, gdyby je zługowano -
dano by Londynowi nie więcej niż półtora łasztu potażu, 2990 kilogramów,
ówczesnej wartości osiemnastu funtów i dziewięciu szylingów… Tyle warta była
cała ta mordęga przeliczając rzecz całą na potaż. Półtora łasztu. Gdyby nie
Polacy - nie byłoby i tego.
W forcie natomiast,
oddalonym zaledwie kilkaset metrów od wyrębu, rozgrywały się sceny, od których
włos się jeżył.
Indianie najpierw podpływali
w kanoe pojedynczo, wkrótce jednak uspokojeni, że zamiast ogniem z muszkietów
witano ich gestami przyzwolenia, poczęli walić całą flotyllą łodzi stawiając
wiosła na sztorc tuż przy burcie „Mary and Margaret”.
Z pokładu na linach
zjeżdżały na indiańskie głowy marynarskie worki i kosze pełne siekier i
cynowych mis oraz zeszmaconej w długich rejsach bielizny i sukiennego odzienia.
To na początek, W górę z kanoe czerwonoskórych żeglowały w tychże koszach i
workach; ziarno, owoce, suszona dziczyzna, powiązane w pęczki ptactwo, a kto
wie, czy nie kukurydziany alkohol, któremu wprawdzie daleko było do
angielskiego piwa, ale równie dobrze zwilżał zasolone gardziele synów Albionu.
Niebawem - kiedy flotylle
indiańskich łodzi z regularnością świtu objawiały się w dole rzeki, kiedy bez
rytualnego okrzyku z bocianiego gniazda: „statek na horyzoncie”, do burty
zbiegała załoga żaglowca - wymiana nabrała, jak się to mówi, żywszych treści. Z
góry zaczęły wędrować ostre piki używane przy abordażu, muszkiety, pistolety,
proch w woreczkach i ołowiane kule, w górę natomiast - puszyste futra,
wyprawione skóry jelenie.
Wiązki były ogromniaste,
splecione rzemieniami. Jeden z oficerów, jak opowiadano z tonem oburzenia, ale
również i nutą zazdrości, sprzedał w Londynie futra za trzydzieści funtów.
Ilość przeszła natychmiast w
jakość: żądano od Indian skór dobrze wyprawionych piżmowców, szopów, wydr i
niedźwiedzi, czarnych wiewiórek… O ile indiańska podaż zdawała się nie mieć
dna, o tyle ładownie „Mary and Margaret” wkrótce łysnęły golizną. Do zdjęcia
pozostały już tylko kotwice i działa z drewnianych lawet. Marynarze,
wyładowawszy brzuchy, napełnili ładownie towarem nie stanowiącym własności
Virginia Company, nawet nie będącym w gestii tak zwanego „magazynu” kolonii.
Więcej, ponoć sam „magazyn” został ogołocony doszczętnie, nie wiadomo, czy
sposobem przekupstwa, o co zawsze przecież łatwiej, niż groźbą.
Ludzie w forcie - owych
pięćdziesięciu dżentelmenów, z których każdy wyglądał jak londyński łachmyta,
brudny i zabiedzony, tylko uczestniczyło jako świadkowie w tej handlowej orgii.
Widzieli wszystko. Pusty skład kolonijny stał się w szybkim czasie
najdoskonalszym dowodem rzeczowym wspierającym kolejny akt oskarżenia przeciwko
Smithowi.
Polacy i Niemcy rąk w tym
nie maczali. Po prostu: byli nieobecni. Co mieli na sprzedaż?
Dlaczego Smith nie
interweniował? Nie strzelał, do czego był przecież taki chybki?
Załoga „Mary and Margaret”
mu nie podlegała.
*
Polacy mieszkali w hucie
szkła, którą sami zbudowali, kilkaset metrów od trójkątnej palisady Jamestown.
Są na to dowody w zapiskach Smitha. Wytapianie szkła wymagało ciągłego
warowania koło paleniska i tygli. Fakt ten, z pozoru o organizacyjnym
charakterze, musiał z całą pewnością wywrzeć wpływ na kondycję artyzanów.
Odcięli się od społeczności żyjącej w forcie, stali się inni, co wcale nie
znaczy, że lepsi, godniej traktowani, obficiej karmieni czy opłacani. W żadnym
ze zbadanych akt kompanii nie ma informacji o tym, ile otrzymywali za swoją
pracę. Jednakowoż już sama rzeczywistość, że mieszkają pod dachem, że wspólnie
zdobywają pożywienie, wspólny mają kocioł, wspólny język, że wreszcie -
wytwarzają coś konkretnego i wcale niebagatelnego dla Londynu, sprawiła, iż między
linijkami smithowskiego opowiadania daje się bez trudu wyczytać ich ważność dla
losów kolonii i dla poczynań przewodniczącego.
Kolejnym dowodem, jak bardzo
Smithowi zależało, aby pierwszy przemysł wirgiński, fabrykowanie potażu i szkła
- rozwijał się w warunkach maksymalnego bezpieczeństwa był „blokhauz” ze
strzelnicami wystawiony w połowie drogi od fortecznego trójkąta do huty szkła.
W razie ataku czerwonoskórych, Stefański ze swoimi ludźmi, mogli się skryć w
czworoboku najeżonym muszkietami.
Forteczka stała na
trzydziestometrowym pasie lądu łączącym Jamestown z tzw. lądem głównym. Malutki
garnizon czuwał okrągłą dobę pod bronią, nie przepuszczając przez palisadową
zaporę między rzekami ani jednego Indianina bez wyraźnego rozkazu kapitana
Smitha. Podobnie nie wolno było przekraczać bariery Anglikom. Z tego wynika, że
jedynymi ludźmi mającymi swobodę ruchu, ale także narażonymi na zasadzki
tubylców, byli Polacy i niemieccy cieśle, krążący między wyrębowiskiem,
dymiącymi mielerzami i hutą. Ta swoboda, ale i zagrożenie wyróżniały
rzemieślników od tłamszących się w ziemiankach osady angielskich dżentelmenów.
Indianie nie atakowali ich jednak.
Wódz Indian Powhatan,
którego słowa zapisał we własnym stylu kapitan Smith, daje odpowiedź na
pytanie, dlaczego owej jesieni roku 1608 Polacy i Niemcy mogli spokojnie
pracować poza Jamestown.
- Kapitanie Smith - miał
rzec czerwonoskóry mąż - niech pan zrozumie, sam trzykrotnie oglądałem śmierć
moich ludzi, a z trzech pokoleń żyję tylko ja jeden. Nikt w moim kraju nie zna
lepiej różnicy pomiędzy wojną a pokojem jak ja sam.
Ta refleksja pozwala
przypuszczać, że w rozlewiskach trwały bratobójcze wojny plemion, a Powhatan
ponosił klęski. Nie czuł się zbyt silny, aby przedsięwziąć jakiekolwiek
zaczepne kroki przeciwko białym, którzy niczym sfora wygłodniałych drapieżników
zapolowali na jego ziemi i założyli zimowe leże. To są jednak tylko domysły,
powstałe po lekturze „Dzieł” Johna Smitha.
W rzeczywistości między
białymi i tubylcami zapanowało zawieszenie broni, okraszone milczącą odmową
stosunków z kolonistami. Powrót Christophera Newporta z podróży do Wodospadów
bez strat w ludziach, jest tego stanu najwymowniejszym dowodem. Wkrótce potem
odpłynął z towarem przygotowanym przez Polaków, a w Jamestown ponownie zagościła
bieda.
Porucznik Georgie Percy tak
opisywał ten okres:
„Nędzne warunki tak nas
wszystkich wystraszyły widmem głodu, że Przewodniczący John Smith postanowił
ruszyć po zaopatrzenie do pobliskich wiosek indiańskich, zabierając kapitana
Waldo i pana Scrivenera… Tamtejsi tubylcy odmówili mu jednak nie tylko
obiecanych czterystu buszli ziarna, ale także nie chcieli handlować tłumacząc,
że większość tego, co posiadali zużyli już, a ponadto Powhatan rozkazał im, aby
trzymali nas z daleka od rzeki, co w końcu zmusiło nas do użycia siły. Gdy
wypaliliśmy z muszkietów, natychmiast się zbiegli nie wypuszczając ani jednej
strzały. Podpaliliśmy pierwszy ich dom, więc gdy to zobaczyli, zażądali, byśmy
nie czynili większych zniszczeń, a dadzą nam połowę tego, co mają. Jak
zgromadzili zboże - nie wiemy, lecz nim zapadła noc, mieliśmy załadowane trzy
łodzie. Popłynęliśmy cztery mile wzdłuż rzeki wśród lasów, aż do wzgórza, gdzie
cała ziemia pokryta była śniegiem. Odgarnęliśmy go, wydrążyliśmy dół, w którym
rozpaliliśmy ogień. Kiedy grunt dobrze wyschnął, wygasiliśmy ogień pokrywając
miejsce matą. I tak legliśmy w cieple. Aby chronić się od wiatru, okryliśmy dół
drugą matą… W takich strasznych warunkach spędziliśmy wiele zimowych nocy”.
Następne wyprawy po żywność
nie przyniosły rezultatów. Nie udało się zebrać ani ziarnka zboża. Indianie
uciekali na widok angielskich łodzi. Jedzenia nie przybywało.
I tylko Polacy oraz Niemcy
nad zamarzniętymi bagnami wyrąbywali drzewa, ługowali potaż, zgarniali popiół
do beczek, obciosywali masztowe drewno. Nie ma ani jednej wzmianki w
angielskich listach o tym, aby któryś z artyzanów zmarł z głodu, został
trafiony strzałą lub tomahawkiem. Przeciwnie, rzemieślnicy są stale obecni. Smith
mówi o nich „Polanders” i „Dutchmens”. W trzy miesiące - dodaje - wyszykowali
cztery łaszty potażu. Siedem i pół tony.
W październiku Smith pisał o
trzydziestu pracujących. Po dwóch miesiącach zmienił rachunek i ocenę ludzi:
„Poza Niemcami i Polakami, i tuzinem innych, reszta nie wie, co to jest uczciwy
dzień pracy. Pozostali to zbiedniała szlachta, kupczyki, służba, libertyni i
tym podobni, dziesięciokroć bardziej nadający się do zniszczenia wspólnoty niż
do jej założenia lubo też do pomocy w jej utrwaleniu”. W innym miejscu swoich
wspomnień określa dokładnie: ma 20 ludzi.
W forcie znów zapanowała
epidemia krwawej biegunki. Ale pojawiło się coś nieznanego: na twarzach ludzi
występuje obrzęk, puchną powieki, z pękających na ciele wrzodów wypływa krew z
ropą. To czerwonka, czyli krwawa dyzenteria. Jeśli ktoś wyjmuje sobie palcami
jeden po drugim zęby z gąbczastych dziąseł - nikt się nie dziwi. Brak witamin,
szkorbut. Bóle artretyczne są powszechne, nie do ukojenia, chociaż mieszkańcy
Jamestown bez przerwy grzeją się przy ogniskach. Bowiem drewna, tego jednego, im
nie brakuje. Polacy i Niemcy walą toporami, jakby nic się nie działo wokół.
Ta śmierć jest cicha. Zwłoki
wynoszą za palisadę, nad Popielarskie Bagna. Składanie trupów na stos nie jest
groźne. Nad James River trzaska mróz.
Ale George Percy notujący
codziennie swoje „obserwacje” jest przerażony: „Niektórzy z nas padają z
wycieńczenia, inni znikają nagle, lecz większość umiera ze zwykłego głodu.
Jeszcze nie było Anglika pozostawionego w obcym kraju w takiej nędzy, w jaką
myśmy popadli”.
Percy na własną rękę próbuje
szukać odpowiedzi, co jest przyczyną nieznanych chorób i raptownych zgonów. I
znajduje: „Pijemy zimną wodę czerpaną z rzeki, która w czasie przypływu
przynosi dużo soli, zaś po odpływie zostawia brud i szlam”.
W trójkącie osady nie ma
studni. Wykopali ją dopiero wiosną Polacy. Tymczasem padał śnieg i Anglik napisał:
„Z każdego kąta fortu dniem i nocą słychać wycie naszych ludzi. Tylko osobom
bez sumienia nie krwawiłoby serce na pogłos żałosnych jęków i krzyku chorych,
pozbawionych pomocy przez sześć tygodni, dzień i noc”.
Mimo wszystko jest w swoim
opisie oszczędny, zgoła skąpy. W Jamestown było znacznie gorzej. Ale
oszczędność ta ma swoją przyczynę. Ma podłoże kupieckie, mimo arystokratycznej
proweniencji autora. On wie, że nikt w Anglii nie da wytartego pensa na zły
interes. A jaki może być interes w kraju, w którym ludzie gryzą palce z głodu,
umierają we własnych odchodach, zamiast pracować i przynosić profit inwestorom?
Z listy pasażerów „Mary and
Margaret” zniknęło wiele nazwisk. Polacy jednak wciąż żyli. Siedzieli w hucie,
na Glasshouse-Point, jak nazywano to miejsce oficjalnie. W potocznym języku
Smith nazywał je: „nasze rendez-vous”. Tu się spotykał ze swoimi artyzanami. I
tutaj ogarnęły go mroczne refleksje, którymi podzielił się kilka miesięcy
później w liście do Londynu:
„Angażowanie Polaków i
Niemców do robienia potażu, smoły, szkła i popiołu jest słuszne, kiedy kraj
jest zaludniony i zaopatrzony, ale przywozić ich teraz i jeszcze
siedemdziesięciu innych do pracy, a bez żywności, to wynik złej porady i braku
rozwagi. To by nas jednak nie dotknęło, gdybyśmy mieli, co potrzeba. Było nas
200, a teraz zaś jest 130”.
Ludzie, wedle opinii Percy’ego
„nie mający już siły, aby wyjść za palisadę po chrust na ogień”, leżeli niczym
kupa brudnych łachów. Mimo to, zebrał ich kapitan John Smith i obwieścił:
„Ponieważ obecnie cała władza spoczywa w moim ręku, musicie uznać za prawo, że
kto nie będzie pracował, nie będzie też jadł! Chyba, że choroba uczyni go do
pracy niezdolnym. Nie może być tak, aby 20 uczciwych i pracowitych ludzi było
wykorzystywanych przez setkę leniwych łajdaków”.
Nie było innego wyjścia.
Trzeba było zabrać się do pracy. Ożywienie w osadzie i poza nią nie umknęło
indiańskim oczom. Nigdy nie spuszczali oczu z białych, ale o żadnych
agresywnych poczynaniach z ich strony nie ma wiadomości.
Ożywił się handel. Białym
nie brakowało już ziarna, przewodniczący Smith płacił szklanymi paciorkami i
miedzianymi żetonami, spożytkowanymi przez Indian jako ozdoby.
W tym czasie odnotowano też
pierwsze oznaki niepokoju. Trzej Niemcy posłani pod nadzorem dwóch Anglików do
budowy „wielkiego domu” dla Wielkiego Wodza z rozlewisk Chesapeake byli tylko
funkcją transakcji znanej nam dobrze współcześnie: zboże za know-how i
wykonawstwo. Jedzenie za technologię. Ale, jak można się doczytać, Smith
obarczył ich zadaniem również współcześnie znanym: wywiadowczym. Mieli
sygnalizować każdy nieprzyjazny zamysł lub agresywny pochód Powhatana. Natomiast
Anglicy Richard Wiffin i Thomas Goe mieli obserwować Niemców, czy przypadkiem
nie zaczną, używając języka szpiegów, „pracować na dwie strony”. Teraz dopiero
można pełniej zrozumieć, dlaczego Smith nazwał polską hutę „naszym
rendez-vous”. Tam bowiem spotykał się z Niemcem Franzem.
Jakiś czas później
odnotował, że: „Niemcy tak się związali z Indianami, że zaczęli dla nich wynosić
proch, pociski, miecze i narzędzia, a chociaż udało nam się ten fakt ujawnić. Nie
mogliśmy jednak ustalić, który to zrobił, aż stało się za późno… Przez cały
czas, kiedy pozostawali u Powhatana, uczyli dzikich posługiwania się bronią
palną”.
Amerykański historyk Barbour
skłonny jest uznać opinię Smitha o spisku. Mówi nawet o głębszym podłożu
zamierzenia indiańsko-niemieckiego, a mianowicie: kolonia jest słaba, ludzie
wyczerpani i zdziesiątkowani, wystarczy jeden atak czerwonoskórych, jedno
uderzenie łuków i dzid, wsparte salwami muszkietów, aby zniszczyć Jamestown.
Natomiast historyk amerykański niemieckiego pochodzenia Hermann Schuricht już
sto lat temu uznał cały epizod za niewybredną prowokację Anglików! „Wszędzie
tam, gdzie mieszają się różne narodowości - powiada - można oczekiwać
rywalizacji”. Fakty pozostają jednak bezsporne - Niemcy przekazali Indianom 8
muszkietów i 50 szpad.
„Problem niemiecki” w
Jamestown po dziś dzień nie jest jasny.
Polacy widzieli i spotkania
z „rosłym” Franzem, i wizyty Indian pod zaporą na przesmyku. Musieli również
słyszeć krzyk Smitha: „Przeklęci Niemcy!” - tegoż poranka, kiedy zamiast
wezwanych na rozmowę cieśli, z zasadzki nad Strumieniem Powhatana wyskoczyło z
nożami i tomahawkami czterdziestu czerwonoskórych.
Smith, według jego własnych
słów, był sam. Nie doczekawszy się Niemców, zmierzał właśnie w kierunku huty,
gdy naprzeciw wyrósł Paspahegh, „silny, potężny dzikus” uzbrojony tylko w
wielki nóż. Smith chciał najpierw strzelać, potem jednak zdecydował się na
pojmanie wodza „Głównego Lądu”. Walka rozegrała się w wodzie. Jeden chciał
utopić drugiego. Smith trzymał Paspahegha za gardło i włosy, aż nadbiegli
Polacy i obezwładnili Indianina. Został zawleczony przez Polaków do fortu.
Utrata wodza spowodowała natychmiastowy odwrót napastników.
Zdarzenie to ma swój epilog
w postaci wysłania dwóch wspomnianych Anglików z poleceniem rozstrzelania
Niemców. Odmówili jednak wykonania rozkazu. Powhatan nie przyznał się do
spisku, nie chciał być w nic wmieszany. Zasadzkę na Smitha urządził, co
przecież widoczne, Paspahegh, zakuty obecnie w łańcuchy i trzymany pod
angielskimi lufami. Niemców doprowadzono również. O ile jednak indiański wódz
wyżebrał życie, bardzo możliwe, okupiwszy je ziarnem, zwierzyną i skórami (jest
taka informacja u Smitha, iż każdy z osadników pewnego dnia otrzymał wyprawioną
skórę), to o Franzu, Samuelu i Adamie usłyszeliśmy tylko raz jeszcze. W
odróżnieniu od Polaków, którzy będą mieli na sumieniu indiańskie głowy, w tym
jednego z wodzów schwytanego przez „Roberta the Polonian”, zdolni cieśle z Niemiec
przestaną we wczesnowirgińskich dziejach istnieć na zawsze.
Z więzienia fortecznego
natychmiast wyciągnięto trzech Niemców. Zeznali, że Smith zamierzał ich otruć
trucizną na szczury. Jeden z przesłuchiwanych osadników doniósł, iż Smith
podjudzał czerwonoskórych do napadania na osadników. Ponieważ apetytu
zgłodniałych odwetu ludzi zaspokoić nie sposób, podano wreszcie najsmakowitsze
dwa kąski: Smith zamierzał ogłosić się indiańskim królem i wziąć za żonę
czternastoletnią córkę Powhatana!
Opis dochodzenia sporządzony
przez Anglików Richarda Potsa i Williama Pettitplace’a, niezwykle szczegółowy,
zawierający także nazwiska świadków, nie wymienia wśród zeznających
„Polandersów” ani „Polonians”. Czy tylko nieznajomość języka uniemożliwiła
przesłuchanie ludzi z huty i blokhauzu, którzy mogli widzieć konszachty
oskarżonego z Indianami? Być może sędziowskiej trójce potrzebni byli tylko
świadkowie oskarżenia. Smitha wysłano do Londynu. Dlaczego nie rozstrzelano go
na miejscu - pozostanie tajemnicą dowódców, Archera, Ratcliffe’a i Percy’ego.
W broszurze „Pierwsi Polacy
w Ameryce”, na stronie 12, autor powiada, że Polacy opuścili Wirginię razem ze
Smithem, ponieważ nie mogli „oczekiwać niczego od trzech kapitanów”, i
„zakończyli swoją pracę”.
Stwierdzenie tyleż
interesujące, co podejrzane. Nie negując faktu „zakończenia pracy”, dziwne
wydaje się, że zakontraktowani przez kompanię artyzani mogli samowolnie
porzucić Jamestown. W angielskich źródłach nic na ten temat nie wiadomo.
Przeciwnie - artyzani, choć rzadko wymieniani jako „Polanders” lub „Polonians”,
byli nadal w kolonii obecni. Być może chodzi o rzemieślników, którzy dotarli tu
już później, na statkach rozbitej flotylli de la Warra, a których nazwiska
wymienia najpierw autor broszury Artur Waldo, a powtarzają późniejsze
publikacje polonijne. Mieli to być zatem: Karol Źrenica, Ignacy Machowski,
Tomasz Miętus, Albertus Małaszko, Mateusz Gramza, Herman Kromka, Eustachy
Miciński, Michał Korczewski, Włodzimierz Terlecki, Gwidon Stójka z żoną
Florence, Jan Kulawy, Mikołaj Syryński i Jan Pargo.
Wiele jednak wskazuje, że i
Stefański, Bogdan, Mata i Sadowski pozostali w Wirginii. Nic nie wiadomo
natomiast o Michale Łowickim.
*
Paspahegh, już raz pojmany
przez Polaków, wyżebrawszy wolność za okup w żywności i skórach uwziął się na
hutę i blokhauz. Raz po raz słyszymy o napadach i próbach podpalenia zabudowań.
W końcu doszło do bitwy o „Glasshouse-Point”, w której wódz „Głównego Lądu”
omalże nie stracił życia. Porucznik Puttocke zabił sztyletem Indianina, który
wyciągał rannego Paspahegha z kotłowiska walczących, ale wodza już nie sięgnął…
Czerwonoskóremu udało się wydostać z okrążenia. Ten Puttocke - w innych
źródłach „Potocki” - najwidoczniej dowodził załogą blokhauzu. Niedługo potem
zginął tam, prawdopodobnie od indiańskiej pierzastej strzały. Wystrzelili tyle
strzał, że cała ziemia wokoło jego ciała była dosłownie nimi zasiana.
Ataki na hutę i blokhauz,
położone zaledwie kilkaset metrów od Jamestown, z punktu widzenia indiańskiej
taktyki nosiły wszelkie cechy szaleństwa. Musiały mieć jednak bardzo głęboką
przyczynę. Jeżeli jednak przyjrzeć się transportom odchodzącym do Anglii z
Jamestown, indiańska furia stanie się bardziej zrozumiała.
W roku 1611 z kolonii wyszło
już siedem statków z drewnem, głównie masztowym, oraz z potażem. Licząc
skromnie, statki nie brały więcej ładunku niż osiemdziesiąt ton, wywieziono z
indiańskich lasów co najmniej pięćset sześćdziesiąt ton drewna. Ile wycięto
akrów? Wystarczy dziś popatrzeć na wyspę. Jest prawie łysa. Dymiąca dzień w
dzień huta, tryskające iskrami mielerze polskich budników nad Rzeką Zapleczną
dla puszczańskich mieszkańców musiały przedstawiać jakiegoś demona pożerającego
ich najświętsze bogactwo. Las żywił i odziewał, las dawał schronienie, las był
ich bytem i przetrwaniem. A więc szarpali demona. I w końcu zadławili. Po roku
1612 w angielskich sprawozdaniach nie słyszeliśmy już o pracującej hucie szkła.
Zaprzestano bowiem produkcji.
Tymczasem, w połowie
września roku 1611, do Jamestown przybiła flotylla wioząca trzystu mężczyzn
oraz dwadzieścia kobiet. Jedna z karawel załadowana była wyłącznie bydłem. Po
dwóch poprzednich ekspedycjach dane, choć nieprecyzyjne, mówią także o trzystu
mężczyznach, wśród nich: „sami uczciwi i sprawni artyzani… Pracowici, zdolni
ludzie, solidni we wszystkich zawodach” - Jamestown dosłownie spuchł od
lokatorów. A do tego przywieziono konie, kozy, krowy, kury, a nawet… gołębie!
*
Król Jakub I, stale w
długach, zgodził się na perfidną propozycję kupców-ryzykantów. Dał im prawo
elekcji władz kompanii bez dworskiego błogosławieństwa, zaś samej kolonii -
wybierania własnych urzędników. Lecz prawdziwym zaskoczeniem było przyzwolenie
na ustanawianie przez radę kolonii „własnych praw i przepisów dla dobra
osadników”. Na koniec Jakub I uznał „Loterię Wirgińską” za prawny sposób
uzyskiwania pieniędzy na rozwój kolonii. Ten toto-lotek z wypłatami na Święty
Nigdy został przez historyka specjalizującego się w dziejach Wirginii Wesleya
Franka Cravena potraktowany nie bez ironii: „Był to pierwszy wypadek w
amerykańskiej historii wykorzystania instynktu hazardu do wspomożenia lepszej
sprawy”.
Sir Thomas Dale został
następcą kapitana Johna Smitha. Był to rosły mężczyzna z 15. letnim
doświadczeniem wojny i zarządzania obozami wojskowymi w Holandii. Kiedy wysiadł
z żaglowca w Jamestown, zobaczył, że część ludzi grała w trójkącie fortu w
piłkę, reszta kibicowała, domy waliły się na głowę, a w kaplicy cuchnęło
moczem.
Sir Thomas miał mentalność
chłopa-żołnierza wierzącego, iż tylko farma na kształt obozu warownego, z
werblem o świcie i apelem o zmierzchu stanowić może o przyszłości kolonii. W
jego pierwszym sprawozdaniu do Londynu nie ma jeszcze liczby osób skazanych na
śmierć. Wiadomo tylko, że zaprowadził dyscyplinę pracy: od 6 rano do 10 i od 2
po południu do 4. Innymi słowy 6. godzinny dzień roboczy dla wszystkich bez
wyjątku. Pozostały czas przeznaczał na musztrę. Kobiety zostały zmuszone do
szycia koszul dla osadników, przy czym igły i nici - towar deficytowy a
pożądany przez Indian - wydawał on sam. Na zachętę do wzmożonego wysiłku
przydzielił „każdemu człowiekowi w kolonii trzy angielskie wykarczowane akry
ziemi, które ma jako rolnik nawozić i uprawiać”. Ziemia pozostawała nadal
własnością kompanii, niemniej decyzja Dale’a stanowiła pierwszy krok do
powstania późniejszych gigantycznych latyfundiów wirgińskich.
Z tego przydziału wyłączeni
byli jednie artyzani - czyli przede wszystkim Polacy. Bowiem przydział trzech akrów
nie obejmował największej nowej posiadłości Wirgińskiej Kompanii: „Bermuda
Hundred”, czyli, tzw. „Setki Bermudzkiej”, która rozciągała się w odległości 39
mil na zachód od Jamestown, na ziemi, z której muszkiety Dale’a przegnały
czerwonoskórych. Tam poprowadzono ludzi, co „generalnie pracują dla kolonii,
wśród nich ci, którzy wytwarzają potaż, pak, smołę, popiół, węgiel drzewny i
wykonują inne roboty, a utrzymywani są przez magazyn kolonii, nie zaś ze
środków korporacji”. Nie ma wątpliwości - Polaków.
Nazwa „setka” nie oznaczała
niczego więcej poza projektowaną w przyszłości dywidendą stu akrów dla każdego
akcjonariusza Wirgińskiej Kompanii. 119 ludzi zapisano na „Setce Bermudzkiej”.
W tym 17 farmerów. Ilu spośród nich nosiło polskie nazwiska?
Trzy są bezsporne. Mateusz
Polak, Robert Polak i Polak Kołodziej. Ale właśnie na „Setce Bermudzkiej”
zgromadzono osobliwie wielu artyzanów „podejrzanych” o polskość: Tobiasz Borke,
Maciej Paczen, Edmund Kullaway, Robert Skory (możliwe, że Stary, pisownia w
hipotece angielskiej posiadłości jest niewyraźna), Tomasz Chota, Tomasz Prowit,
Jan Charnocke i Jan Danskye… Większość z nich przybyła w grupie dwudziestu
pięciu cieśli, którą usadzono na wyrobisku drewna, gdzie niebawem miało
wyrosnąć Charles City… Jak żyli? Jak pracowali?
Przyzwalając robotnikom
rolnym na uprawianie trzech akrów ziemi za trzydziestodniowy szarwark na rzecz
kolonii, który nie mógł jednak przypadać ani w okresie siewów, ani też zbiorów,
oraz za przymusową dostawę dwóch i pół beczki ziarna, sir Thomas Dale
wykalkulował, iż jedynym stymulatorem, który zachęci ludzi do produkcji zboża,
będzie obietnica ziemi na własność.
Oznajmił więc, że w roku
1617 nastąpi przydział gruntów. Dla każdego po cztery akry i prawo do własnego
domu! Co natomiast zrobić z artyzanami sprowadzonymi na koszt kompanii?
Pracowali jedenaście miesięcy na rzecz kolonii, za co otrzymywali trzydzieści
dni na własne potrzeby i dwa buszle ziarna z magazynu, zapłata w gotówce
wątpliwa. Jednym słowem - bieda.
W roku 1614 sir Thomas Dale
obiecał Polakom, o których pisze „artifficers”, zwolnienie z kontraktu. Mieli
być uwolnieni od wszelkich obowiązków wobec kompanii po trzech latach, czyli w
roku 1617!
Królewska „Karta” z roku
1612, mówiąca o „prawach, tytułach, przywilejach, stanowiskach, prawach
wyborczych, swobodach, immunitecie, zyskach i zaopatrzeniu” - nie obejmowała jednak
artyzanów. „Karta” królewska mówiła o rzemieślnikach, marynarzach, żołnierzach,
robotnikach rolnych i innych, otrzymujących zapłatę oraz ubranie z kompanii,
natomiast o „ludziach, którzy zawarli kontrakt z Kompanią, aby jej służyć i
pracować na plantacji”, wyraża się wyłącznie w kontekście obowiązków. Za
„nieprzyzwoite prowadzenie”, za porzucenie pracy, ucieczkę do Anglii, za
„bunt”, podżeganie do buntu lub inne „notoryczne wykroczenia” - kara bez sądu.
Za rządów sir Thomasa Dale’a - kara wedle ustaw stanu wyjątkowego. Ten zaś
naprawdę się nie patyczkował.
George Percy, który przeżył
przecież głód, epidemie, rządy piekielnika Smitha, a i sam, gdy się dobrze
trzymał, kiedy nie trzęsła nim podagra, potrafił Indianom palić w łeb z
muszkietu, kurczył się ze strachu, gdy wspominał na kartach pamiętnika sir
Thomasa Dale’a: „Karał ludzi z najbardziej ostrą surowością. Jednych kazał
wieszać, innych palić, niektórych łamał kołem lub nabijał na pal, innych
jeszcze zwyczajnie rozstrzeliwał; wszystkie te stosowane wyjątkowo okrutne
tortury miały przerazić ludzi i zastraszyć przed jakimikolwiek wykroczeniami”.
„Setka Bermudzka” w
porównaniu z sytuacją w Jamestown sprzed kilku laty musiała być więc wzorem
porządku. Miejsce zaś - w porównaniu z położeniem Jamestown - zgoła
uzdrowiskiem: „teren wysoki, klifowy… powietrze dobre, zdrowe”. Na ogromnym
półwyspie prawie nie było drzew. Słowem, teren jakby gotowy pod uprawę.
Na północnym zachodzie, na
lewym brzegu James River zbudowano ośmiokątny fort, opasany palisadą, nadziany
blokhauzami, który niebawem rozrósł się w City of Henrico. Na drugim
wzniesieniu, na prawym brzegu James River, zbudowano następny fort, który
przekształcił się w Charles City. Zachodnią stronę półwyspu od groźnych osad
indiańskich odcięto niezwykłą ścianą o długości trzech tysięcy trzystu
pięćdziesięciu metrów: trzymetrowej wysokości dębowy pal koło pala, osłonięty
rowem, przetkany stanowiskami strzeleckimi i pięcioma fortami… Odległość między
dwoma miastami-fortami Henryka i Karola w linii prostej wynosiła pięć mil,
czyli nieco ponad osiem kilometrów…
Za drewnianą ścianą orano
ziemię, hodowano drób i trzodę, smażono smołę, palono popiół i ługowano potaż,
rąbano klepkę i okrzesywano masztowe drewno.
Polacy żyli tam, niczym u
Pana Boga za piecem. Nie groziły im indiańskie napady, jak to było w czasach
wypalania popiołu nad Rzeką Zapleczną, ani ataki moskitów niosących malarię. I
nie groził głód. Chodzili w skórach jak wszyscy, tyrali jak pozostali.
Londyn był więc zachwycony.
W piśmie kompanii z tego czasu czytamy: „maszty, deski, klepki, pak, potaż i
smoła oraz popiół mydlarski, konopie, oraz len, które musimy sprowadzać z
Norwegii, Danii, Polski i z Niemiec są u was w wielkiej obfitości i wysokiej
jakości”.
Trudno ustalić, ile w tamtym
czasie produkowali polscy budnicy. Wydajność była jednak znacznie wyższa niż w
latach 1609-1610, za czasów Smitha. Poprawiły się warunki życia, terror Dale’a
dla wydajności też nie był bez znaczenia. Główną jednak siłą sprawczą musiał
być tym razem Londyn. W jednym roku przybijało do Jamestown i do przystani
korporacji od dziesięciu do piętnastu statków.
Angielski rynek wywierał na
swoją odległą o kilka tygodni żeglugi kolonię nieustanny nacisk. Pięćset ton
produktów leśnych to wprawdzie zaledwie trzysta łasztów, ale trzysta łasztów
produktów leśnych z Wirginii równało się w roku 1600 prawie całemu angielskiemu
przywozowi popiołu i potażu z krajów nadbałtyckich. Na import potażu Anglia
wydawała rocznie zawrotną sumę: trzydzieści tysięcy funtów szterlingów. Szkła
mimo wszystko w Anglii brakowało, mydło zaś było tak podłe, że w końcu doszło
do epidemii, do zatruć i zakażeń.
Z Wirginii towar szedł zgoła
za darmo, no, powiedzmy - prawie za darmo. Loteria wirgińska sprzedawała losy
już nie tylko w stolicy, ale również w innych miastach. Każdy mógł wygrać
działkę nad James River. Szczęśliwców nie było jednak dziwnym trafem zbyt
wielu.
Co jednak miał z tego
artyzan na „Setce Bermudzkiej”? Jedzenie z magazynu i błogosławieństwo pastora
Whitakera? W razie porzucenia topora lub wygaszenia popielarskich mielerzy -
kulę? Chłosty bowiem jeszcze nie wprowadzono.
Sytuacja Polaków, a także
angielskich rzemieślników na kontrakcie rysowała się zgoła osobliwie: tutaj
straszono i trzymano za pysk, zaś w Londynie - sekretarz zarządu kompanii
przestrzegał pilnie, aby przy każdej nadarzającej się okazji pochwalić
artyzańskie wysiłki i broń Boże nie pomylić się, nie napisać w protokole „Polackers”,
zamiast „Polanders” czy „Polonians”. Solidni, sprawni, pracowici… Przymiotniki
powtarzają się w londyńskich protokołach aż do znudzenia. W odpowiednich
sytuacjach także - dzielni, odważni…
W wyprawie po zboże na
terytorium Opechancanougha zorganizowanej przez kapitana George’a Yardleya -
pod nazwą „wyprawa” należy rozumieć krwawą rekwizycję - doszło do zbrojnego
starcia. Anglicy zabili 12 Indian, kolejnych 12 wzięli do niewoli. Wśród nich
było dwóch wodzów, będących braćmi. Nataniel Powell opisujący walkę powiada, że
„jednego z wodzów pojmał sierżant Boothe, drugiego zaś schwytał Robert a
Polonian”.
Wynika z tego jasno, że
Polacy bijali czerwonoskórych, jako że sami byli biali i inna kwalifikacja w
walkach nad James River nie miała znaczenia. Jeńców prawdopodobnie wystrzelano,
jako że był to również czas pacyfikacji, a „Setka Bermudzka” leżała na ziemi
Indian. Przetrwanie na ich terytorium oznaczało zabijanie i ta prawidłowość
wynikająca z ówczesnych pojęć i kanonów moralnych obowiązywała również Polaków.
Kliknij, by zobaczyć więcej
Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl
Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz