niedziela, 28 kwietnia 2013

Nasi w Jamestown - 2



W spisie członków załogi oraz pasażerów statku „Mary and Margaret” należącego do Virginia Company of London, który dobił do osady Jamestown w dniu 1 października 1608, na próżno szukać nazwisk wymienionych w legendzie z roku 1943.
Mieczysław Haiman, historyk Polonii Amerykańskiej, w siedemnastowiecznych podróżnikach odkrył, działając zresztą w najlepszej wierze, ludzi wygnanych z ojczyzny, za idee prześladowanych - „Braci Polskich”. Powtarzano za nim tę tezę ochotnie, jako że wizerunek Polaka-męczennika doskonale pasował do popowstaniowego piśmiennictwa, pozwalał lepić jeszcze jeden pomnik narodowej martyrologii. Nawet tak doskonały szperacz literatury polskiej jak Melchior Wańkowicz dał się uwieść poglądowi o ariańskiej metryce wirgińskich osadników. Bo pomost myślowy budowany na tym fundamencie przedstawiał się zgoła powabnie: wydłużał w przeszłość cierpiętniczy szlak Polaków, z drugiej zaś strony wyszlachetniał dusze i oblicza tych, którzy za oceanem dali polskim dysydentom ciepłe schronienie. Ale jako teza obronić się nie da: Raków, szkołę i drukarnię, zwane Akademią Ariańską, zburzono w roku 1639, zaś powrót na łono rzymskokatolickiego Kościoła lub wyjazd za granicę nakazał rewizjonistom Sejm Rzeczypospolitej dopiero w 1658. A Polacy w Jamestown byli już, jak pamiętamy, w 1608.

Zatem nie ofiary prześladowań i nie cierpiętnicy.
Protokoły The Virginia Company of Londyn, organizacji, która zainicjowała zakładanie kolonii w Wirgini mówią o Polakach wyraźnie: artyzani, czyli ludzie na kontrakcie, wynajęci po to, aby wykonali swoją robotę, z ustalonym zarobkiem, prawem, przywilejem, ale również z obowiązkiem lojalności wobec angielskiej Korony.
Artyzani nie uciekali z ojczyzny. A jeśli jakiś cień podejrzeń czy wątpliwości może paść na ich ścieżkę wędrowczą, to tylko taki, iż mogli uciec od cechowych dyscyplin i reżimów. Legenda jednakże powiada, iż Zbigniew Stefański miał być majstrem, specjalistą od szkła. Jan Bogdan - budowniczym statków, Stanisław Sadowski wznosił tartaki. Jan Mata - wyrabiał mydło. Nawet Michał Łowicki, jak chce opowiadanie, porzuciwszy szlachecką profesję robienia szablą zajął się na angielskiej wyspie najbardziej szlachetnym naonczas zawodem: handlem.
Po wylądowaniu „Mary and Margaret” admirał Newport nie chciał tracić czasu. Po raz kolejny wyruszył w poszukiwaniu złota, tym razem w kierunku wielkich wodospadów, o których mówiono, że mogą stać na skraju przesmyku wiodącego na morze dzielące Wirginię od Chin.
Z osiemdziesięciu pozostałych po jego wymarszu osadników trzydziestka tyrała dzień i prawdopodobnie noc, zważywszy na późniejsze wyliczenia towarów wysłanych do Anglii. Biograf Smitha zauważa, że ten przekształcił niedołęgów w doskonałych drwali. Prawdopodobnie - bił. Za każde przekleństwo wypowiedziane przez robotnika, a które usłyszał przy pracy, traktował winnego kubłem wody!
Robotnik otrzymywał za pracę pintę ziarna dziennie. Tyle, ile się mieści w półlitrowej butelce. Mógł to ziarno utrzeć na kamieniu i ugotować sobie papkę z plewami. Tłuszczu nie było. Strzelano do czarnych wiewiórek. Ci, którzy nie pracowali, otrzymywali tyle samo. Byli przecież szlachcicami.
Wydaje się, że tylko Polacy, którzy wyrośli w lasach, mogli wytrzymać tamten czas, nieprzyjazną przyrodę, twarde życie. Wyjąwszy może legendarnego Michała Łowickiego, co się już dawno skupczył w londyńskich kantorach. Podobnie Niemcy, jako że z profesji mieli to być cieśle. Oni to, wraz z Polakami rozpoczęli wypalanie popiołu, topienie smoły i produkowanie potażu.
Drewno, dwumetrowej długości kloce, Polacy układali w sągi wzdłuż strumienia. To już nie było prymitywne rąbanie drzew, gdzie cała umiejętność sprowadzała się tylko do wysiłku mięśni i wytrzymałości topora. To była już chemia.
Anglicy potaż wielbili. W Londynie za cetnar płacono od dwunastu do czternastu szylingów; za smołę - pięć szylingów, za terpentynę - dwanaście. Nie udało się ustalić ceny za popiół, ale jeśli uznać, że służył nie tylko do wyrobu mydła, lecz także do produkcji szkła i sukna - przyczyna gwałtownego rozruchu, bo był gwałtowny zważywszy, że Polacy przybyli w dniu 1 października, a drewno już dymiło po 3 tygodniach, stanie się zrozumiała. Smith chciał z osady uczynić coś, co może nie przypominałoby w sposób doskonały raju, lecz przynajmniej miejsce, gdzie dałoby się pracować i zarobić na znośne życie. Machnął na perły i złoto! Pieniądze tkwiły, używając terminologii leśników, w wyrobionym drzewie.
W październiku tamtego roku zadymiły pierwsze mielerze, czyli stosy uformowane z polan dębowych i bukowych, pokryte ziemią przemieszaną z chrustem leśnym. Tak się zaczął polski przemysł budnicki w Wirginii, na amerykańskiej ziemi. Budnicy albo popielarze, jak ich nazywano w Polsce tamtych wieków nie przetrwali w pamięci kolonialnych sekretarzy. Wystarczy przejrzeć królewskie lustracje z Prus Książęcych, z Wielkopolski, aby przekonać się, ile uwagi poświęcali im „panowie bracia” i inspektorzy Korony. Tutaj, w Wirginii, dyskutowali o nich członkowie brytyjskiego parlamentu. Nigdy w kompanijnych protokołach nie padło słowo „slaves”. Zawsze mówiono o nich - artyzani.
Poszedł więc dym po całej wyspie. Siwy, wiercący w nozdrzach, przypominający kuchnię domową lub piec chlebowy. Ile wypalono drewna na popiół? Z raportu Johna Smitha wynika, że wyprodukowano 4 łaszty, czyli licząc po 1860 kg na łaszt - 7440 kilogramów, potażu, inaczej węglanu potasu, produktu ekstraktowanego przez ługowanie popiołu.
Biorąc pod uwagę wiedzę i doświadczenie ludzi obeznanych z dawnymi technologiami, i zakładając, że wszyscy pracujący solidnie naginali grzbietu, to trzeba przyjąć, iż na Popielarskich Bagnach mogło stać nie więcej niż 450 metrów sześciennych drewna. W ciągu dwóch miesięcy - aż do odpłynięcia Newporta - uzyskano by więc około 900 metrów sześciennych, czyli 900 tysięcy kilogramów drewna. Naukowcy mówią: aby uzyskać 3 kilogramy potażu trzeba spalić na popiół i zługować w kadziach z czystą wodą ze strumienia - tysiąc kilogramów drewna.
 Innymi słowy, gdyby wypalono całe uzyskane w ciągu tych październikowych i listopadowych dni drewno, gdyby je zługowano - dano by Londynowi nie więcej niż półtora łasztu potażu, 2990 kilogramów, ówczesnej wartości osiemnastu funtów i dziewięciu szylingów… Tyle warta była cała ta mordęga przeliczając rzecz całą na potaż. Półtora łasztu. Gdyby nie Polacy - nie byłoby i tego.
W forcie natomiast, oddalonym zaledwie kilkaset metrów od wyrębu, rozgrywały się sceny, od których włos się jeżył.
Indianie najpierw podpływali w kanoe pojedynczo, wkrótce jednak uspokojeni, że zamiast ogniem z muszkietów witano ich gestami przyzwolenia, poczęli walić całą flotyllą łodzi stawiając wiosła na sztorc tuż przy burcie „Mary and Margaret”.
Z pokładu na linach zjeżdżały na indiańskie głowy marynarskie worki i kosze pełne siekier i cynowych mis oraz zeszmaconej w długich rejsach bielizny i sukiennego odzienia. To na początek, W górę z kanoe czerwonoskórych żeglowały w tychże koszach i workach; ziarno, owoce, suszona dziczyzna, powiązane w pęczki ptactwo, a kto wie, czy nie kukurydziany alkohol, któremu wprawdzie daleko było do angielskiego piwa, ale równie dobrze zwilżał zasolone gardziele synów Albionu.
Niebawem - kiedy flotylle indiańskich łodzi z regularnością świtu objawiały się w dole rzeki, kiedy bez rytualnego okrzyku z bocianiego gniazda: „statek na horyzoncie”, do burty zbiegała załoga żaglowca - wymiana nabrała, jak się to mówi, żywszych treści. Z góry zaczęły wędrować ostre piki używane przy abordażu, muszkiety, pistolety, proch w woreczkach i ołowiane kule, w górę natomiast - puszyste futra, wyprawione skóry jelenie.
Wiązki były ogromniaste, splecione rzemieniami. Jeden z oficerów, jak opowiadano z tonem oburzenia, ale również i nutą zazdrości, sprzedał w Londynie futra za trzydzieści funtów.
Ilość przeszła natychmiast w jakość: żądano od Indian skór dobrze wyprawionych piżmowców, szopów, wydr i niedźwiedzi, czarnych wiewiórek… O ile indiańska podaż zdawała się nie mieć dna, o tyle ładownie „Mary and Margaret” wkrótce łysnęły golizną. Do zdjęcia pozostały już tylko kotwice i działa z drewnianych lawet. Marynarze, wyładowawszy brzuchy, napełnili ładownie towarem nie stanowiącym własności Virginia Company, nawet nie będącym w gestii tak zwanego „magazynu” kolonii. Więcej, ponoć sam „magazyn” został ogołocony doszczętnie, nie wiadomo, czy sposobem przekupstwa, o co zawsze przecież łatwiej, niż groźbą.
Ludzie w forcie - owych pięćdziesięciu dżentelmenów, z których każdy wyglądał jak londyński łachmyta, brudny i zabiedzony, tylko uczestniczyło jako świadkowie w tej handlowej orgii. Widzieli wszystko. Pusty skład kolonijny stał się w szybkim czasie najdoskonalszym dowodem rzeczowym wspierającym kolejny akt oskarżenia przeciwko Smithowi.
Polacy i Niemcy rąk w tym nie maczali. Po prostu: byli nieobecni. Co mieli na sprzedaż?
Dlaczego Smith nie interweniował? Nie strzelał, do czego był przecież taki chybki?
Załoga „Mary and Margaret” mu nie podlegała.

*
Polacy mieszkali w hucie szkła, którą sami zbudowali, kilkaset metrów od trójkątnej palisady Jamestown. Są na to dowody w zapiskach Smitha. Wytapianie szkła wymagało ciągłego warowania koło paleniska i tygli. Fakt ten, z pozoru o organizacyjnym charakterze, musiał z całą pewnością wywrzeć wpływ na kondycję artyzanów. Odcięli się od społeczności żyjącej w forcie, stali się inni, co wcale nie znaczy, że lepsi, godniej traktowani, obficiej karmieni czy opłacani. W żadnym ze zbadanych akt kompanii nie ma informacji o tym, ile otrzymywali za swoją pracę. Jednakowoż już sama rzeczywistość, że mieszkają pod dachem, że wspólnie zdobywają pożywienie, wspólny mają kocioł, wspólny język, że wreszcie - wytwarzają coś konkretnego i wcale niebagatelnego dla Londynu, sprawiła, iż między linijkami smithowskiego opowiadania daje się bez trudu wyczytać ich ważność dla losów kolonii i dla poczynań przewodniczącego.
Kolejnym dowodem, jak bardzo Smithowi zależało, aby pierwszy przemysł wirgiński, fabrykowanie potażu i szkła - rozwijał się w warunkach maksymalnego bezpieczeństwa był „blokhauz” ze strzelnicami wystawiony w połowie drogi od fortecznego trójkąta do huty szkła. W razie ataku czerwonoskórych, Stefański ze swoimi ludźmi, mogli się skryć w czworoboku najeżonym muszkietami.
Forteczka stała na trzydziestometrowym pasie lądu łączącym Jamestown z tzw. lądem głównym. Malutki garnizon czuwał okrągłą dobę pod bronią, nie przepuszczając przez palisadową zaporę między rzekami ani jednego Indianina bez wyraźnego rozkazu kapitana Smitha. Podobnie nie wolno było przekraczać bariery Anglikom. Z tego wynika, że jedynymi ludźmi mającymi swobodę ruchu, ale także narażonymi na zasadzki tubylców, byli Polacy i niemieccy cieśle, krążący między wyrębowiskiem, dymiącymi mielerzami i hutą. Ta swoboda, ale i zagrożenie wyróżniały rzemieślników od tłamszących się w ziemiankach osady angielskich dżentelmenów. Indianie nie atakowali ich jednak.
Wódz Indian Powhatan, którego słowa zapisał we własnym stylu kapitan Smith, daje odpowiedź na pytanie, dlaczego owej jesieni roku 1608 Polacy i Niemcy mogli spokojnie pracować poza Jamestown.
- Kapitanie Smith - miał rzec czerwonoskóry mąż - niech pan zrozumie, sam trzykrotnie oglądałem śmierć moich ludzi, a z trzech pokoleń żyję tylko ja jeden. Nikt w moim kraju nie zna lepiej różnicy pomiędzy wojną a pokojem jak ja sam.
Ta refleksja pozwala przypuszczać, że w rozlewiskach trwały bratobójcze wojny plemion, a Powhatan ponosił klęski. Nie czuł się zbyt silny, aby przedsięwziąć jakiekolwiek zaczepne kroki przeciwko białym, którzy niczym sfora wygłodniałych drapieżników zapolowali na jego ziemi i założyli zimowe leże. To są jednak tylko domysły, powstałe po lekturze „Dzieł” Johna Smitha.
W rzeczywistości między białymi i tubylcami zapanowało zawieszenie broni, okraszone milczącą odmową stosunków z kolonistami. Powrót Christophera Newporta z podróży do Wodospadów bez strat w ludziach, jest tego stanu najwymowniejszym dowodem. Wkrótce potem odpłynął z towarem przygotowanym przez Polaków, a w Jamestown ponownie zagościła bieda.
Porucznik Georgie Percy tak opisywał ten okres:
„Nędzne warunki tak nas wszystkich wystraszyły widmem głodu, że Przewodniczący John Smith postanowił ruszyć po zaopatrzenie do pobliskich wiosek indiańskich, zabierając kapitana Waldo i pana Scrivenera… Tamtejsi tubylcy odmówili mu jednak nie tylko obiecanych czterystu buszli ziarna, ale także nie chcieli handlować tłumacząc, że większość tego, co posiadali zużyli już, a ponadto Powhatan rozkazał im, aby trzymali nas z daleka od rzeki, co w końcu zmusiło nas do użycia siły. Gdy wypaliliśmy z muszkietów, natychmiast się zbiegli nie wypuszczając ani jednej strzały. Podpaliliśmy pierwszy ich dom, więc gdy to zobaczyli, zażądali, byśmy nie czynili większych zniszczeń, a dadzą nam połowę tego, co mają. Jak zgromadzili zboże - nie wiemy, lecz nim zapadła noc, mieliśmy załadowane trzy łodzie. Popłynęliśmy cztery mile wzdłuż rzeki wśród lasów, aż do wzgórza, gdzie cała ziemia pokryta była śniegiem. Odgarnęliśmy go, wydrążyliśmy dół, w którym rozpaliliśmy ogień. Kiedy grunt dobrze wyschnął, wygasiliśmy ogień pokrywając miejsce matą. I tak legliśmy w cieple. Aby chronić się od wiatru, okryliśmy dół drugą matą… W takich strasznych warunkach spędziliśmy wiele zimowych nocy”.
Następne wyprawy po żywność nie przyniosły rezultatów. Nie udało się zebrać ani ziarnka zboża. Indianie uciekali na widok angielskich łodzi. Jedzenia nie przybywało.
I tylko Polacy oraz Niemcy nad zamarzniętymi bagnami wyrąbywali drzewa, ługowali potaż, zgarniali popiół do beczek, obciosywali masztowe drewno. Nie ma ani jednej wzmianki w angielskich listach o tym, aby któryś z artyzanów zmarł z głodu, został trafiony strzałą lub tomahawkiem. Przeciwnie, rzemieślnicy są stale obecni. Smith mówi o nich „Polanders” i „Dutchmens”. W trzy miesiące - dodaje - wyszykowali cztery łaszty potażu. Siedem i pół tony.
W październiku Smith pisał o trzydziestu pracujących. Po dwóch miesiącach zmienił rachunek i ocenę ludzi: „Poza Niemcami i Polakami, i tuzinem innych, reszta nie wie, co to jest uczciwy dzień pracy. Pozostali to zbiedniała szlachta, kupczyki, służba, libertyni i tym podobni, dziesięciokroć bardziej nadający się do zniszczenia wspólnoty niż do jej założenia lubo też do pomocy w jej utrwaleniu”. W innym miejscu swoich wspomnień określa dokładnie: ma 20 ludzi.
W forcie znów zapanowała epidemia krwawej biegunki. Ale pojawiło się coś nieznanego: na twarzach ludzi występuje obrzęk, puchną powieki, z pękających na ciele wrzodów wypływa krew z ropą. To czerwonka, czyli krwawa dyzenteria. Jeśli ktoś wyjmuje sobie palcami jeden po drugim zęby z gąbczastych dziąseł - nikt się nie dziwi. Brak witamin, szkorbut. Bóle artretyczne są powszechne, nie do ukojenia, chociaż mieszkańcy Jamestown bez przerwy grzeją się przy ogniskach. Bowiem drewna, tego jednego, im nie brakuje. Polacy i Niemcy walą toporami, jakby nic się nie działo wokół.
Ta śmierć jest cicha. Zwłoki wynoszą za palisadę, nad Popielarskie Bagna. Składanie trupów na stos nie jest groźne. Nad James River trzaska mróz.
Ale George Percy notujący codziennie swoje „obserwacje” jest przerażony: „Niektórzy z nas padają z wycieńczenia, inni znikają nagle, lecz większość umiera ze zwykłego głodu. Jeszcze nie było Anglika pozostawionego w obcym kraju w takiej nędzy, w jaką myśmy popadli”.
Percy na własną rękę próbuje szukać odpowiedzi, co jest przyczyną nieznanych chorób i raptownych zgonów. I znajduje: „Pijemy zimną wodę czerpaną z rzeki, która w czasie przypływu przynosi dużo soli, zaś po odpływie zostawia brud i szlam”.
W trójkącie osady nie ma studni. Wykopali ją dopiero wiosną Polacy. Tymczasem padał śnieg i Anglik napisał: „Z każdego kąta fortu dniem i nocą słychać wycie naszych ludzi. Tylko osobom bez sumienia nie krwawiłoby serce na pogłos żałosnych jęków i krzyku chorych, pozbawionych pomocy przez sześć tygodni, dzień i noc”.
Mimo wszystko jest w swoim opisie oszczędny, zgoła skąpy. W Jamestown było znacznie gorzej. Ale oszczędność ta ma swoją przyczynę. Ma podłoże kupieckie, mimo arystokratycznej proweniencji autora. On wie, że nikt w Anglii nie da wytartego pensa na zły interes. A jaki może być interes w kraju, w którym ludzie gryzą palce z głodu, umierają we własnych odchodach, zamiast pracować i przynosić profit inwestorom?
Z listy pasażerów „Mary and Margaret” zniknęło wiele nazwisk. Polacy jednak wciąż żyli. Siedzieli w hucie, na Glasshouse-Point, jak nazywano to miejsce oficjalnie. W potocznym języku Smith nazywał je: „nasze rendez-vous”. Tu się spotykał ze swoimi artyzanami. I tutaj ogarnęły go mroczne refleksje, którymi podzielił się kilka miesięcy później w liście do Londynu:
„Angażowanie Polaków i Niemców do robienia potażu, smoły, szkła i popiołu jest słuszne, kiedy kraj jest zaludniony i zaopatrzony, ale przywozić ich teraz i jeszcze siedemdziesięciu innych do pracy, a bez żywności, to wynik złej porady i braku rozwagi. To by nas jednak nie dotknęło, gdybyśmy mieli, co potrzeba. Było nas 200, a teraz zaś jest 130”.
Ludzie, wedle opinii Percy’ego „nie mający już siły, aby wyjść za palisadę po chrust na ogień”, leżeli niczym kupa brudnych łachów. Mimo to, zebrał ich kapitan John Smith i obwieścił: „Ponieważ obecnie cała władza spoczywa w moim ręku, musicie uznać za prawo, że kto nie będzie pracował, nie będzie też jadł! Chyba, że choroba uczyni go do pracy niezdolnym. Nie może być tak, aby 20 uczciwych i pracowitych ludzi było wykorzystywanych przez setkę leniwych łajdaków”.
Nie było innego wyjścia. Trzeba było zabrać się do pracy. Ożywienie w osadzie i poza nią nie umknęło indiańskim oczom. Nigdy nie spuszczali oczu z białych, ale o żadnych agresywnych poczynaniach z ich strony nie ma wiadomości.
Ożywił się handel. Białym nie brakowało już ziarna, przewodniczący Smith płacił szklanymi paciorkami i miedzianymi żetonami, spożytkowanymi przez Indian jako ozdoby.
W tym czasie odnotowano też pierwsze oznaki niepokoju. Trzej Niemcy posłani pod nadzorem dwóch Anglików do budowy „wielkiego domu” dla Wielkiego Wodza z rozlewisk Chesapeake byli tylko funkcją transakcji znanej nam dobrze współcześnie: zboże za know-how i wykonawstwo. Jedzenie za technologię. Ale, jak można się doczytać, Smith obarczył ich zadaniem również współcześnie znanym: wywiadowczym. Mieli sygnalizować każdy nieprzyjazny zamysł lub agresywny pochód Powhatana. Natomiast Anglicy Richard Wiffin i Thomas Goe mieli obserwować Niemców, czy przypadkiem nie zaczną, używając języka szpiegów, „pracować na dwie strony”. Teraz dopiero można pełniej zrozumieć, dlaczego Smith nazwał polską hutę „naszym rendez-vous”. Tam bowiem spotykał się z Niemcem Franzem.
Jakiś czas później odnotował, że: „Niemcy tak się związali z Indianami, że zaczęli dla nich wynosić proch, pociski, miecze i narzędzia, a chociaż udało nam się ten fakt ujawnić. Nie mogliśmy jednak ustalić, który to zrobił, aż stało się za późno… Przez cały czas, kiedy pozostawali u Powhatana, uczyli dzikich posługiwania się bronią palną”.
Amerykański historyk Barbour skłonny jest uznać opinię Smitha o spisku. Mówi nawet o głębszym podłożu zamierzenia indiańsko-niemieckiego, a mianowicie: kolonia jest słaba, ludzie wyczerpani i zdziesiątkowani, wystarczy jeden atak czerwonoskórych, jedno uderzenie łuków i dzid, wsparte salwami muszkietów, aby zniszczyć Jamestown. Natomiast historyk amerykański niemieckiego pochodzenia Hermann Schuricht już sto lat temu uznał cały epizod za niewybredną prowokację Anglików! „Wszędzie tam, gdzie mieszają się różne narodowości - powiada - można oczekiwać rywalizacji”. Fakty pozostają jednak bezsporne - Niemcy przekazali Indianom 8 muszkietów i 50 szpad.
„Problem niemiecki” w Jamestown po dziś dzień nie jest jasny.
Polacy widzieli i spotkania z „rosłym” Franzem, i wizyty Indian pod zaporą na przesmyku. Musieli również słyszeć krzyk Smitha: „Przeklęci Niemcy!” - tegoż poranka, kiedy zamiast wezwanych na rozmowę cieśli, z zasadzki nad Strumieniem Powhatana wyskoczyło z nożami i tomahawkami czterdziestu czerwonoskórych.
Smith, według jego własnych słów, był sam. Nie doczekawszy się Niemców, zmierzał właśnie w kierunku huty, gdy naprzeciw wyrósł Paspahegh, „silny, potężny dzikus” uzbrojony tylko w wielki nóż. Smith chciał najpierw strzelać, potem jednak zdecydował się na pojmanie wodza „Głównego Lądu”. Walka rozegrała się w wodzie. Jeden chciał utopić drugiego. Smith trzymał Paspahegha za gardło i włosy, aż nadbiegli Polacy i obezwładnili Indianina. Został zawleczony przez Polaków do fortu. Utrata wodza spowodowała natychmiastowy odwrót napastników.
Zdarzenie to ma swój epilog w postaci wysłania dwóch wspomnianych Anglików z poleceniem rozstrzelania Niemców. Odmówili jednak wykonania rozkazu. Powhatan nie przyznał się do spisku, nie chciał być w nic wmieszany. Zasadzkę na Smitha urządził, co przecież widoczne, Paspahegh, zakuty obecnie w łańcuchy i trzymany pod angielskimi lufami. Niemców doprowadzono również. O ile jednak indiański wódz wyżebrał życie, bardzo możliwe, okupiwszy je ziarnem, zwierzyną i skórami (jest taka informacja u Smitha, iż każdy z osadników pewnego dnia otrzymał wyprawioną skórę), to o Franzu, Samuelu i Adamie usłyszeliśmy tylko raz jeszcze. W odróżnieniu od Polaków, którzy będą mieli na sumieniu indiańskie głowy, w tym jednego z wodzów schwytanego przez „Roberta the Polonian”, zdolni cieśle z Niemiec przestaną we wczesnowirgińskich dziejach istnieć na zawsze.
Z więzienia fortecznego natychmiast wyciągnięto trzech Niemców. Zeznali, że Smith zamierzał ich otruć trucizną na szczury. Jeden z przesłuchiwanych osadników doniósł, iż Smith podjudzał czerwonoskórych do napadania na osadników. Ponieważ apetytu zgłodniałych odwetu ludzi zaspokoić nie sposób, podano wreszcie najsmakowitsze dwa kąski: Smith zamierzał ogłosić się indiańskim królem i wziąć za żonę czternastoletnią córkę Powhatana!
Opis dochodzenia sporządzony przez Anglików Richarda Potsa i Williama Pettitplace’a, niezwykle szczegółowy, zawierający także nazwiska świadków, nie wymienia wśród zeznających „Polandersów” ani „Polonians”. Czy tylko nieznajomość języka uniemożliwiła przesłuchanie ludzi z huty i blokhauzu, którzy mogli widzieć konszachty oskarżonego z Indianami? Być może sędziowskiej trójce potrzebni byli tylko świadkowie oskarżenia. Smitha wysłano do Londynu. Dlaczego nie rozstrzelano go na miejscu - pozostanie tajemnicą dowódców, Archera, Ratcliffe’a i Percy’ego.
W broszurze „Pierwsi Polacy w Ameryce”, na stronie 12, autor powiada, że Polacy opuścili Wirginię razem ze Smithem, ponieważ nie mogli „oczekiwać niczego od trzech kapitanów”, i „zakończyli swoją pracę”.
Stwierdzenie tyleż interesujące, co podejrzane. Nie negując faktu „zakończenia pracy”, dziwne wydaje się, że zakontraktowani przez kompanię artyzani mogli samowolnie porzucić Jamestown. W angielskich źródłach nic na ten temat nie wiadomo. Przeciwnie - artyzani, choć rzadko wymieniani jako „Polanders” lub „Polonians”, byli nadal w kolonii obecni. Być może chodzi o rzemieślników, którzy dotarli tu już później, na statkach rozbitej flotylli de la Warra, a których nazwiska wymienia najpierw autor broszury Artur Waldo, a powtarzają późniejsze publikacje polonijne. Mieli to być zatem: Karol Źrenica, Ignacy Machowski, Tomasz Miętus, Albertus Małaszko, Mateusz Gramza, Herman Kromka, Eustachy Miciński, Michał Korczewski, Włodzimierz Terlecki, Gwidon Stójka z żoną Florence, Jan Kulawy, Mikołaj Syryński i Jan Pargo.
Wiele jednak wskazuje, że i Stefański, Bogdan, Mata i Sadowski pozostali w Wirginii. Nic nie wiadomo natomiast o Michale Łowickim.

*
Paspahegh, już raz pojmany przez Polaków, wyżebrawszy wolność za okup w żywności i skórach uwziął się na hutę i blokhauz. Raz po raz słyszymy o napadach i próbach podpalenia zabudowań. W końcu doszło do bitwy o „Glasshouse-Point”, w której wódz „Głównego Lądu” omalże nie stracił życia. Porucznik Puttocke zabił sztyletem Indianina, który wyciągał rannego Paspahegha z kotłowiska walczących, ale wodza już nie sięgnął… Czerwonoskóremu udało się wydostać z okrążenia. Ten Puttocke - w innych źródłach „Potocki” - najwidoczniej dowodził załogą blokhauzu. Niedługo potem zginął tam, prawdopodobnie od indiańskiej pierzastej strzały. Wystrzelili tyle strzał, że cała ziemia wokoło jego ciała była dosłownie nimi zasiana.
Ataki na hutę i blokhauz, położone zaledwie kilkaset metrów od Jamestown, z punktu widzenia indiańskiej taktyki nosiły wszelkie cechy szaleństwa. Musiały mieć jednak bardzo głęboką przyczynę. Jeżeli jednak przyjrzeć się transportom odchodzącym do Anglii z Jamestown, indiańska furia stanie się bardziej zrozumiała.
W roku 1611 z kolonii wyszło już siedem statków z drewnem, głównie masztowym, oraz z potażem. Licząc skromnie, statki nie brały więcej ładunku niż osiemdziesiąt ton, wywieziono z indiańskich lasów co najmniej pięćset sześćdziesiąt ton drewna. Ile wycięto akrów? Wystarczy dziś popatrzeć na wyspę. Jest prawie łysa. Dymiąca dzień w dzień huta, tryskające iskrami mielerze polskich budników nad Rzeką Zapleczną dla puszczańskich mieszkańców musiały przedstawiać jakiegoś demona pożerającego ich najświętsze bogactwo. Las żywił i odziewał, las dawał schronienie, las był ich bytem i przetrwaniem. A więc szarpali demona. I w końcu zadławili. Po roku 1612 w angielskich sprawozdaniach nie słyszeliśmy już o pracującej hucie szkła. Zaprzestano bowiem produkcji.
Tymczasem, w połowie września roku 1611, do Jamestown przybiła flotylla wioząca trzystu mężczyzn oraz dwadzieścia kobiet. Jedna z karawel załadowana była wyłącznie bydłem. Po dwóch poprzednich ekspedycjach dane, choć nieprecyzyjne, mówią także o trzystu mężczyznach, wśród nich: „sami uczciwi i sprawni artyzani… Pracowici, zdolni ludzie, solidni we wszystkich zawodach” - Jamestown dosłownie spuchł od lokatorów. A do tego przywieziono konie, kozy, krowy, kury, a nawet… gołębie!

*
Król Jakub I, stale w długach, zgodził się na perfidną propozycję kupców-ryzykantów. Dał im prawo elekcji władz kompanii bez dworskiego błogosławieństwa, zaś samej kolonii - wybierania własnych urzędników. Lecz prawdziwym zaskoczeniem było przyzwolenie na ustanawianie przez radę kolonii „własnych praw i przepisów dla dobra osadników”. Na koniec Jakub I uznał „Loterię Wirgińską” za prawny sposób uzyskiwania pieniędzy na rozwój kolonii. Ten toto-lotek z wypłatami na Święty Nigdy został przez historyka specjalizującego się w dziejach Wirginii Wesleya Franka Cravena potraktowany nie bez ironii: „Był to pierwszy wypadek w amerykańskiej historii wykorzystania instynktu hazardu do wspomożenia lepszej sprawy”.
Sir Thomas Dale został następcą kapitana Johna Smitha. Był to rosły mężczyzna z 15. letnim doświadczeniem wojny i zarządzania obozami wojskowymi w Holandii. Kiedy wysiadł z żaglowca w Jamestown, zobaczył, że część ludzi grała w trójkącie fortu w piłkę, reszta kibicowała, domy waliły się na głowę, a w kaplicy cuchnęło moczem.
Sir Thomas miał mentalność chłopa-żołnierza wierzącego, iż tylko farma na kształt obozu warownego, z werblem o świcie i apelem o zmierzchu stanowić może o przyszłości kolonii. W jego pierwszym sprawozdaniu do Londynu nie ma jeszcze liczby osób skazanych na śmierć. Wiadomo tylko, że zaprowadził dyscyplinę pracy: od 6 rano do 10 i od 2 po południu do 4. Innymi słowy 6. godzinny dzień roboczy dla wszystkich bez wyjątku. Pozostały czas przeznaczał na musztrę. Kobiety zostały zmuszone do szycia koszul dla osadników, przy czym igły i nici - towar deficytowy a pożądany przez Indian - wydawał on sam. Na zachętę do wzmożonego wysiłku przydzielił „każdemu człowiekowi w kolonii trzy angielskie wykarczowane akry ziemi, które ma jako rolnik nawozić i uprawiać”. Ziemia pozostawała nadal własnością kompanii, niemniej decyzja Dale’a stanowiła pierwszy krok do powstania późniejszych gigantycznych latyfundiów wirgińskich.
Z tego przydziału wyłączeni byli jednie artyzani - czyli przede wszystkim Polacy. Bowiem przydział trzech akrów nie obejmował największej nowej posiadłości Wirgińskiej Kompanii: „Bermuda Hundred”, czyli, tzw. „Setki Bermudzkiej”, która rozciągała się w odległości 39 mil na zachód od Jamestown, na ziemi, z której muszkiety Dale’a przegnały czerwonoskórych. Tam poprowadzono ludzi, co „generalnie pracują dla kolonii, wśród nich ci, którzy wytwarzają potaż, pak, smołę, popiół, węgiel drzewny i wykonują inne roboty, a utrzymywani są przez magazyn kolonii, nie zaś ze środków korporacji”. Nie ma wątpliwości - Polaków.
Nazwa „setka” nie oznaczała niczego więcej poza projektowaną w przyszłości dywidendą stu akrów dla każdego akcjonariusza Wirgińskiej Kompanii. 119 ludzi zapisano na „Setce Bermudzkiej”. W tym 17 farmerów. Ilu spośród nich nosiło polskie nazwiska?
Trzy są bezsporne. Mateusz Polak, Robert Polak i Polak Kołodziej. Ale właśnie na „Setce Bermudzkiej” zgromadzono osobliwie wielu artyzanów „podejrzanych” o polskość: Tobiasz Borke, Maciej Paczen, Edmund Kullaway, Robert Skory (możliwe, że Stary, pisownia w hipotece angielskiej posiadłości jest niewyraźna), Tomasz Chota, Tomasz Prowit, Jan Charnocke i Jan Danskye… Większość z nich przybyła w grupie dwudziestu pięciu cieśli, którą usadzono na wyrobisku drewna, gdzie niebawem miało wyrosnąć Charles City… Jak żyli? Jak pracowali?
Przyzwalając robotnikom rolnym na uprawianie trzech akrów ziemi za trzydziestodniowy szarwark na rzecz kolonii, który nie mógł jednak przypadać ani w okresie siewów, ani też zbiorów, oraz za przymusową dostawę dwóch i pół beczki ziarna, sir Thomas Dale wykalkulował, iż jedynym stymulatorem, który zachęci ludzi do produkcji zboża, będzie obietnica ziemi na własność.
Oznajmił więc, że w roku 1617 nastąpi przydział gruntów. Dla każdego po cztery akry i prawo do własnego domu! Co natomiast zrobić z artyzanami sprowadzonymi na koszt kompanii? Pracowali jedenaście miesięcy na rzecz kolonii, za co otrzymywali trzydzieści dni na własne potrzeby i dwa buszle ziarna z magazynu, zapłata w gotówce wątpliwa. Jednym słowem - bieda.
W roku 1614 sir Thomas Dale obiecał Polakom, o których pisze „artifficers”, zwolnienie z kontraktu. Mieli być uwolnieni od wszelkich obowiązków wobec kompanii po trzech latach, czyli w roku 1617!
Królewska „Karta” z roku 1612, mówiąca o „prawach, tytułach, przywilejach, stanowiskach, prawach wyborczych, swobodach, immunitecie, zyskach i zaopatrzeniu” - nie obejmowała jednak artyzanów. „Karta” królewska mówiła o rzemieślnikach, marynarzach, żołnierzach, robotnikach rolnych i innych, otrzymujących zapłatę oraz ubranie z kompanii, natomiast o „ludziach, którzy zawarli kontrakt z Kompanią, aby jej służyć i pracować na plantacji”, wyraża się wyłącznie w kontekście obowiązków. Za „nieprzyzwoite prowadzenie”, za porzucenie pracy, ucieczkę do Anglii, za „bunt”, podżeganie do buntu lub inne „notoryczne wykroczenia” - kara bez sądu. Za rządów sir Thomasa Dale’a - kara wedle ustaw stanu wyjątkowego. Ten zaś naprawdę się nie patyczkował.
George Percy, który przeżył przecież głód, epidemie, rządy piekielnika Smitha, a i sam, gdy się dobrze trzymał, kiedy nie trzęsła nim podagra, potrafił Indianom palić w łeb z muszkietu, kurczył się ze strachu, gdy wspominał na kartach pamiętnika sir Thomasa Dale’a: „Karał ludzi z najbardziej ostrą surowością. Jednych kazał wieszać, innych palić, niektórych łamał kołem lub nabijał na pal, innych jeszcze zwyczajnie rozstrzeliwał; wszystkie te stosowane wyjątkowo okrutne tortury miały przerazić ludzi i zastraszyć przed jakimikolwiek wykroczeniami”.
„Setka Bermudzka” w porównaniu z sytuacją w Jamestown sprzed kilku laty musiała być więc wzorem porządku. Miejsce zaś - w porównaniu z położeniem Jamestown - zgoła uzdrowiskiem: „teren wysoki, klifowy… powietrze dobre, zdrowe”. Na ogromnym półwyspie prawie nie było drzew. Słowem, teren jakby gotowy pod uprawę.
Na północnym zachodzie, na lewym brzegu James River zbudowano ośmiokątny fort, opasany palisadą, nadziany blokhauzami, który niebawem rozrósł się w City of Henrico. Na drugim wzniesieniu, na prawym brzegu James River, zbudowano następny fort, który przekształcił się w Charles City. Zachodnią stronę półwyspu od groźnych osad indiańskich odcięto niezwykłą ścianą o długości trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu metrów: trzymetrowej wysokości dębowy pal koło pala, osłonięty rowem, przetkany stanowiskami strzeleckimi i pięcioma fortami… Odległość między dwoma miastami-fortami Henryka i Karola w linii prostej wynosiła pięć mil, czyli nieco ponad osiem kilometrów…
Za drewnianą ścianą orano ziemię, hodowano drób i trzodę, smażono smołę, palono popiół i ługowano potaż, rąbano klepkę i okrzesywano masztowe drewno.
Polacy żyli tam, niczym u Pana Boga za piecem. Nie groziły im indiańskie napady, jak to było w czasach wypalania popiołu nad Rzeką Zapleczną, ani ataki moskitów niosących malarię. I nie groził głód. Chodzili w skórach jak wszyscy, tyrali jak pozostali.
Londyn był więc zachwycony. W piśmie kompanii z tego czasu czytamy: „maszty, deski, klepki, pak, potaż i smoła oraz popiół mydlarski, konopie, oraz len, które musimy sprowadzać z Norwegii, Danii, Polski i z Niemiec są u was w wielkiej obfitości i wysokiej jakości”.
Trudno ustalić, ile w tamtym czasie produkowali polscy budnicy. Wydajność była jednak znacznie wyższa niż w latach 1609-1610, za czasów Smitha. Poprawiły się warunki życia, terror Dale’a dla wydajności też nie był bez znaczenia. Główną jednak siłą sprawczą musiał być tym razem Londyn. W jednym roku przybijało do Jamestown i do przystani korporacji od dziesięciu do piętnastu statków.
Angielski rynek wywierał na swoją odległą o kilka tygodni żeglugi kolonię nieustanny nacisk. Pięćset ton produktów leśnych to wprawdzie zaledwie trzysta łasztów, ale trzysta łasztów produktów leśnych z Wirginii równało się w roku 1600 prawie całemu angielskiemu przywozowi popiołu i potażu z krajów nadbałtyckich. Na import potażu Anglia wydawała rocznie zawrotną sumę: trzydzieści tysięcy funtów szterlingów. Szkła mimo wszystko w Anglii brakowało, mydło zaś było tak podłe, że w końcu doszło do epidemii, do zatruć i zakażeń.
Z Wirginii towar szedł zgoła za darmo, no, powiedzmy - prawie za darmo. Loteria wirgińska sprzedawała losy już nie tylko w stolicy, ale również w innych miastach. Każdy mógł wygrać działkę nad James River. Szczęśliwców nie było jednak dziwnym trafem zbyt wielu.
Co jednak miał z tego artyzan na „Setce Bermudzkiej”? Jedzenie z magazynu i błogosławieństwo pastora Whitakera? W razie porzucenia topora lub wygaszenia popielarskich mielerzy - kulę? Chłosty bowiem jeszcze nie wprowadzono.
Sytuacja Polaków, a także angielskich rzemieślników na kontrakcie rysowała się zgoła osobliwie: tutaj straszono i trzymano za pysk, zaś w Londynie - sekretarz zarządu kompanii przestrzegał pilnie, aby przy każdej nadarzającej się okazji pochwalić artyzańskie wysiłki i broń Boże nie pomylić się, nie napisać w protokole „Polackers”, zamiast „Polanders” czy „Polonians”. Solidni, sprawni, pracowici… Przymiotniki powtarzają się w londyńskich protokołach aż do znudzenia. W odpowiednich sytuacjach także - dzielni, odważni…
W wyprawie po zboże na terytorium Opechancanougha zorganizowanej przez kapitana George’a Yardleya - pod nazwą „wyprawa” należy rozumieć krwawą rekwizycję - doszło do zbrojnego starcia. Anglicy zabili 12 Indian, kolejnych 12 wzięli do niewoli. Wśród nich było dwóch wodzów, będących braćmi. Nataniel Powell opisujący walkę powiada, że „jednego z wodzów pojmał sierżant Boothe, drugiego zaś schwytał Robert a Polonian”.
Wynika z tego jasno, że Polacy bijali czerwonoskórych, jako że sami byli biali i inna kwalifikacja w walkach nad James River nie miała znaczenia. Jeńców prawdopodobnie wystrzelano, jako że był to również czas pacyfikacji, a „Setka Bermudzka” leżała na ziemi Indian. Przetrwanie na ich terytorium oznaczało zabijanie i ta prawidłowość wynikająca z ówczesnych pojęć i kanonów moralnych obowiązywała również Polaków.




Kliknij, by zobaczyć więcej 

Wciąż dostępne jest także wydanie w formie tradycyjnej. Ostatnio w promocji :) Szczegóły na stronie wydawnictwa "Marpress" - www.marpress.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz