czwartek, 22 lutego 2018

Zmierzch bohaterów

Nie tak dawno Kacper Śledziński odświeżył nieco Historię Czterech Pancernych, przypominając nam o żołnierzach, którzy walczyli u Berlinga i w 1945 roku wraz z Armią Czerwoną wyzwalali okupowaną Polskę. Książką, przyjęta na ogół dość ciepło, była gorzko-słodką opowieścią o trudnej służbie i komunistycznym dziedzictwie. Zdecydowanie bardziej gorzka wydaje się historia, którą opowiada Andrzej Dudziński. W książce „Zmierzch bohaterów” próbuje dopisać dalsze losy bohaterów słynnego serialu. Jest gorzko, bo wielbione przez tłumy postacie wydają się być odarte z patosu lansowanego niegdyś za pomocą telewizyjnej propagandy. Nie oznacza to jednak, że powieść Dudzińskiego nie przypadnie do gustu fanom Czterech Pancernych. Wręcz przeciwnie, będzie to dla nich znakomita okazja, by ponownie przeżyć emocje sprzed lat i z wypiekami na twarzy śledzić koleje losów ulubionych bohaterów.
 Ten nietypowy historyczny projekt został zrealizowany przy udziale Wydawnictwa Bukowy Las, które zadbało o przygotowanie publikacji Dudzińskiego. Losy Wydawcy i polskiego pisarza-scenarzysty splotły się już kilka lat temu przy okazji powieści o Janie z Kolna. Wydaje się, że tym razem Dudziński będzie mógł liczyć na szersze grono czytelników. Czterej Pancerni to właściwie kultowa marka, a na serialu wychowały się co najmniej trzy pokolenia Polaków. Jak zwykle przy okazji recenzowania powieści, ograniczymy się do scharakteryzowania stylistyki narracji i oceny pomysłów autora, żeby przypadkiem nie zepsuć przyjemności czytania. A książkę czyta się naprawdę przyjemnie. To niewątpliwy plus, a atrakcyjność lektury jest zawsze podstawowym kryterium, przez pryzmat którego należy rozliczać powieść. Żeby nie było tak kolorowo, trzeba uczciwie dodać, że momentami narracja nieco się dłuży, brakuje dynamiki charakterystycznej dla serialowych przygód Janka i ekipy Rudego 102. Największy atutem „Czterech Pancernych i Psa” była wartka akcja przetykana równie wartkimi dialogami. Dudziński nie jest w stanie kontynuować historii bohaterów serialu z tym samym animuszem, z tą samą werwą. Powojenna rzeczywistość nie miała aż takiego potencjału. Wierni fani dzieła sprzed lat dostrzegą w tym największą słabość powieści.
 Dudziński będzie jednak w stanie ich zaskoczyć. Wiele pomysłów nazwałbym nieszablonowymi i oryginalnymi. Fantazja autora nie wykracza jednak poza granice rozsądku. Co więcej, w losach bohaterów jego książki jak w soczewce odbijają się losy całego narodu. Potrafił sportretować ludzi, a przy tym odkryć trudną rzeczywistość, ukazując kulisy powojennej odbudowy. Te cenne spostrzeżenia mają potencjał historycznego dokumentu, który zostaje podany w przystępnej fabularyzowanej formie. Jakby dodatkiem jest bardzo dobry warsztat autora, który umiejętnie wykorzystuje, łącząc go z pomysłowością umożliwiającą mu kreślenie zawiłych losów kolejnych bohaterów. Dość powiedzieć, że „Zadra” skończy jako awanturnik ewidentnie szukający przygody i zarobku. Atrakcyjność lektury wynika właśnie z nieprzewidywalności. Serial, wałkowany tysiąc razy (i powtarzany pewnie tyleż samo razy w TVP) potrzebuje odświeżenia, nowego spojrzenia. Dudziński proponuje oryginalne podejście, trzymając się jednak konwencji. Pytanie, czy uda się mu trafić do serc tych, którzy do tej pory żywiej reagują na słowa „do domu wrócimy…”.
 Tytułowy „zmierzch bohaterów” wcale nie jest wyznacznikiem treści książki. Dudziński odkrywa legendarne postacie na nowo, wnosząc sporo świeżości do ich postrzegania. „Zmierzch” można rozpatrywać jedynie w kategoriach fabularnych. Mimo tego zagorzali fani serialu „Czterej Pancerni i pies” mogą poczuć się rozczarowani próbą pisania historii na nowo. Myślę jednak, że i u nich serce zabije mocniej na dźwięk nazwiska Kos. Czy warto? Warto. Choćby z ciekawości.




Popkultura - dalsze losy

Powoli zaczynamy w Polsce bawić się popkulturą. Mamy przecież kilka klasycznych tytułów, które aż się proszą o kontynuacje, a któż z nas nie chce wiedzieć, jak potoczyły się dalej losy Janka, Gustlika i Lidki? Oceniamy "Zmierzch bohaterów".
 „Zmierzch bohaterów” Andrzeja Dudzińskiego to uczciwa, porządnie skonstruowana kontynuacja powieści i serialu „Czterej pancerni i pies”. Jeśli podczas kolejnej powtórki kultowego serialu zastanawialiście się, co było dalej z załogą i grupą ich przyjaciół, ta książka odpowie na to pytanie. Zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się telewizyjna opowieść – na weselu Janka z Marusią oraz Gustlika z Honoratką – i ciągnie przez kolejne lata.
 A nie są to wcale przyjemne lata dla słynnej załogi. To fabuła pisana współcześnie, niezakłamująca (jak ta pierwsza) polskiej historii. Oto ojciec Janka w efekcie donosu trafia do łagru, Lidka puszcza się z radzieckim generałem, a Gustlik ma kłopoty w pracy (za służbę w Wermachcie na początku wojny) i musi podpisać zobowiązanie do współpracy z bezpieką. Trochę może spoileruję, ale zwrotów akcji w tej opowieści jest tak wiele, że te wspomniane krzywdy Wam nie zrobią, a pokażą charakter tej opowieści.
 Dudziński potrafi snuć wielowątkową opowieść, ma bowiem niezłe doświadczenie – w jego dorobku znaleźć można m.in. scenariusze do serialu „Klan”. Niby to rekomendacja nie najszczęśliwsza, ale pokazuje, że zasady rzemiosła fabularnych komplikacji i nieustannych ciągów dalszych autor ma dobrze opanowane. W efekcie tylko raz czy dwa musimy zawiesić niewiarę (jak w scenie, w której bohaterowie miesiące po poprzednim spotkaniu nagle natrafiają na siebie nocą w ciemnym lesie setki kilometrów od swych domów), ale poza tym jest naprawdę nieźle.
 To prosta i przejmująca wizja drugiej połowy lat czterdziestych, gdzie wracający do domu bohaterowie zamiast spokoju znajdują kraj pod okupacją. Inną niż ta wojenna, ale równie złą okupacją radziecką i ich lokalnych wspomagaczy, którzy za wszelką cenę chcą się wykazać. I często to, że sami na froncie nigdy nie byli, powoduje, że w stosunku do frontowych bohaterów są jeszcze podlejsi.
 Ale nie myślcie, że ta książka to tylko ponury dramat historyczny. Znajdziemy w niej przygody i romanse, trochę humoru i cwaniactwo Wichury. Ot, życie. Tak, jak wtedy faktycznie mogło wyglądać.
 Wbrew napisowi na okładce „Opowieść o powojennych losach czterech pancernych” nie znajdziemy w tej książce całej czwórki. Autor wyraźnie nie miał pomysłu na Tomaszka Czereśniaka i ten znika z naszych oczu dość szybko, wracając na wieś. Zastępują go inni – Wichura, Zadra, Lidka, Zubryk. Ale jakby i tego Wam było mało, Dudzinski przygotował jeszcze jedną niespodziankę. W samym serialu przed laty to spotkanie nie udało się do końca – ostatecznie w odcinku, w którym pojawił się J-23, zamiast Stanisława Mikulskiego wystąpił inny aktor. Ale tu w powieści wątek ten mocno rozwinięto. Oto Stanisław Kolicki, dawniej znany pod pseudonimem Hans Kloss, jest równorzędnym bohaterem całej fabuły i jako oficer bezpieki (no bo gdzie indziej miał trafić po wojnie?) ma duży wpływ na losy innych postaci.
 „Zmierzch bohaterów” to z pewnością książka godna uwagi. Nie mam pojęcia, czy oficjalna kontynuacja (nie znalazłem żadnych copyrightów w stopce), czy radosny fanfik wydany profesjonalnie z nadzieją, że nikt się nie przyczepi, ale ważne, że wreszcie coś w polskiej popkulturze rusza i zaczynamy się bawić własnym dorobkiem. Nie, żeby mnóstwo, ale jest jeszcze kilka historii, których ciąg dalszy chętnie pewnie byśmy przeczytali.


http://naekranie.pl/recenzje/zmierzch-bohaterow-dalsze-losy-zalogi-rudego-recenzja
 

Zmierzch bohaterów

Przez lata podejmował pan w swoich książkach tematykę amerykańską i polonijną. Stąd „Zmierzch bohaterów”, w którym opisał pan powojenne losy czterech pancernych, to powieść co najmniej zaskakująca.
Pomysł na książkę nie pojawił się nagle. Kiełkował przez lata, ale wciąż go odkładałem. Temat wrócił podczas jednego ze spotkań autorskich związanych z „Manuskryptem Jana Żeglarza”, gdy czytelnik zapytał, czy zastanawiałem się nad  napisaniem ciągu dalszego przygód kultowych bohaterów… Kolejnym asumptem do rozważań o podjęciu prac nad powieścią, było spotkanie z panem Januszem Gajosem przy produkcji jednego z moich filmów dokumentalnych o Kaszubach. Po zakończeniu zdjęć długo rozmawialiśmy o serialu i jego pracy na planie. Jakiś czas później, podczas warsztatów kreatywnego pisania, trafiłem na bardzo dynamiczną i kreatywną grupę i przy okazji omawiania archetypów popularnych bohaterów, temat „Pancernych” powrócił. Były to sygnały, że czytelnicy tęsknią do swoich ulubionych bohaterów i chętnie sięgnęliby po kontynuację ich losów. Byłem wtedy w trakcie pisania innej powieści, ale pomysł na tyle spodobał się kierownictwu wydawnictwa „Bukowy Las”, że postanowiliśmy zmienić priorytety i dać zielone światło „Pancernym”…
Nie naruszając struktury pierwowzorów, snuje pan opowieść o losach tamtego pokolenia, jego tragizmu i bohaterstwa.
„Czas bohaterów” ma na celu nie tylko odkłamanie propagandowej rzeczywistości kultowych seriali. Jest też próbą oddania hołdu ulubionym przez pokolenia Polaków bohaterom, a jednocześnie nadania im wiarygodności i pełnego ludzkich rozterek człowieczeństwa. Opowieść przenosi postaci ze świata wojennej przygody do szarej rzeczywistości czasów powojennych. Bohaterowie niemal z dnia na dzień muszą znaleźć własny sposób na odnalezienie się w nowym życiu i funkcjonowanie w społeczeństwie. A zderzenie legendy wojennej z chropawą rzeczywistością pierwszych dni po zakończeniu wojny dla niektórych z nich może przerodzić się w konfrontację, z której trudno wyjść obronną ręką.
Twórcy sequeli mają niekiedy problem z dorównaniem oryginałowi. Pan musiał się zmierzyć z twórczością Janusza Przymanowskiego. Zadanie, powiem, dość karkołomne.
Nie chodziło mi o naśladowanie stylu Janusza Przymanowskiego, a bardziej o odtworzenie atmosfery ostatnich rozdziałów jego powieści i płynne wejście w nowe wątki. Oczywiście fraza autora pierwowzoru i jego dość oczywisty sposób narracji były do pewnego stopnia niezbędne. Ale nie trzymałem się ich kurczowo. Trzeba pamiętać, że powieść Przymanowskiego powstała ponad 50 lat temu, a dwa dodatkowe tomy, napisane na potrzeby serialu telewizyjnego, niedługo potem. Dzisiejszy czytelnik wychowany w kulturze obrazka, dla którego multimedia są oczywistością, wymaga już nieco innego sposobu narracji. Należało więc to pogodzić. I, jak wynika z pierwszych recenzji, chyba się udało.

Kim są odbiorcy tej powieści?
Zapewne jest to grupa dość szeroka. Ze zdziwieniem stwierdzam, że po książkę sięgają też młodzi ludzie, już urodzeni po 1989 roku. Ale wśród czytelników większość stanowią chyba osoby, które są związane z pierwowzorem sentymentalnie, choćby wspomnieniem z dzieciństwa i wczesnej młodości. To ludzie mojego pokolenia, którzy pamiętają premierę telewizyjną serialu (jesienią przyszłego roku minie równo 50 lat!). Od tamtego czasu dojrzali. Zmienił się system, zaczęto odkrywać białe plamy historii. Współcześni fani „Pancernych” wiedzą dziś znacznie więcej o tym, co działo się bezpośrednio po zakończeniu wojny i o stalinizmie, niż pokolenie dorastające za czasów Gomułki. Trudno byłoby więc dziś utrzymać opowieść o tamtych czasach w stylu dawnej propagandy. Nasi bohaterowie, mimo że nie wiedzieli o rzeczywistości, w której żyli, tego co z dzisiejszej perspektywy my o niej wiemy, nie mogli być przecież zupełnie głusi i ślepi. Z pewnością mieli swoje rozterki, zadawali pytania, na które wtedy jeszcze nie dostawali odpowiedzi. W mojej powieści musieli więc dorosnąć, tak samo, jak i odbiorcy.
Czy serial i powieść Janusza Przymanowskiego przetrwały próbę czasu, czy ponadczasowe okazały się tylko stworzone przez tych autorów postaci? 
Jako archetypy, na pewno tak. Chociaż z dzisiejszej perspektywy wydają się nieco naiwne, właśnie poprzez swoją jednowymiarowość i postrzeganie świata w sposób czarno-biały. Ale taka właśnie, prosta i oczywista rzeczywistość, była potrzebna fanom ówczesnych powieści przygodowych.
Czy tak jest i dziś?
Biorąc pod uwagę dzisiejsze wymagania odbiorców, nie jest to już takie oczywiste. Czytelnicy bywają wprawdzie wierni swoim ulubionym gatunkom, ale lubią też gdy konwencje przenikają się i mieszają. Majątek inne wymagania wobec opisywanych postaci.
Nie chciałbym zdradzać szczegółów powieści, ale chyba możemy powiedzieć, że większość pana bohaterów ma problem z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości.
Zdecydowanie tak. Podobnie zresztą, jak większość ludzi w tamtym czasie, którzy znaleźli się w nowej Polsce. Mieli różne wyobrażenia o wolnej ojczyźnie, śnili o niej przez lata okupacji, tułaczki i walki z najeźdźcami. A po 1945 roku te sny często bankrutowały w zderzeniu z rzeczywistością. Jedni szybciej znajdowali swój sposób na życie, inni wolniej. A byli i tacy, którzy nie zdołali przystosować się nigdy. Podobnie jest z bohaterami „Zmierzchu bohaterów”.
Mam nieodparte wrażenie, że dzięki pana książce postaci wykreowane przez Przymanowskiego zyskały psychologiczną głębię, stały się bardziej ludzkie. Z drugiej strony zastanawiam się, czy warto stosować tego rodzaju zabiegi w przypadku takich postaci? Od popkulturowych herosów nie oczekujemy przecież życiowych rozterek.
W jednym z pierwszych wydań powieści Przymanowskiego, w metryczce książki widniała adnotacja, że jest to lektura dla klas VII. Aspirowała zatem do lektur dziecięcych. Dzisiaj członkowie załogi Rudego są idolami pięćdziesięciolatków, ludzi, którzy przeżyli już większą część życia, zbierając doświadczenia. Dość karkołomnym pomysłem byłoby więc serwowanie im obrazu ich idoli sprzed lat, mając na uwadze, że tak wiele wokół nas zdążyło się zmienić. Inna jest dziś rzeczywistość i inna funkcja literatury. Wtedy spełniała głównie cele propagandowe, dzisiaj tego typu powieść to produkt typowo rozrywkowy i tylko w ten sposób należy ją traktować… Jeden z recenzentów zdziwił się po przeczytaniu książki, że nie znalazł w niej całej tej komiksowej otoczki, ze strzelaniną, ucieczkami i pościgami, a powieść została napisana niemal serio. Ale uznał taką konwencję, podobnie jak wielu innych czytelników.
Pomorskim czytelników z przyjemnością mogę powiedzieć, że rozwinął pan w książce wątki związane z naszym regionem. W końcu Janek Kos był z Gdańska, a Hans Kloss, który również pojawia się w książce, pochodził z Kościerzyny.
Udział słynnego agenta w przygodach Pancernych zapewnił sam Janusz Przymanowski, który zetknął bohaterów obu seriali na poligonie Kandlitz, po forsowaniu Odry. Wówczas J-23 podpowiedział Gustlikowi możliwą drogę ucieczki i dzięki niemu załoga uniknęła śmierci. Pojawienie się kultowego agenta w serialu o czołgistach to znakomita okazja, by pociągnąć ten wątek dalej i tak też się stało. Natomiast co do Kaszub... Mam do nich sentyment od dawna i to na tyle silny, że postanowiłem tam zamieszkać na stałe. W Gdańsku zaś spędziłem ponad 30 lat życia. Jako, że autorzy pierwowzorów umieścili swoich bohaterów w tych uroczych miejscach, więc grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie pokazać ich w tych malowniczych i bliskich mojemu sercu okolicach.
Czy jest szansa na kontynuację „Zmierzchu bohaterów”?
To zależy od czytelników i rynku. Jeśli znajdzie się tam miejsce dla takiej propozycji, jestem otwarty.
Już na początku naszej rozmowy zdradził Pan, że przed przystąpieniem do pracy nad dalszymi losami Pancernych pracował nad inną książką. O czym była?
Znów zagłębiłem się w losach pierwszych Polaków na kontynencie amerykańskim. To opowieść o Tyrkerze i Wyzderwoli, wojach Mieszka I, którzy wraz Erykiem Rudym i jego wikingami wyruszyli na podbój Atlantyku. Działo się to w czasach, gdy na gdańskiej ziemi przebywał Święty Wojciech. Opowieść o Tyrkerze i jego towarzyszach, to oczywiście legenda, podobnie jak rzecz o Janie z Kolna, ale warta przypomnienia. Choć w tym wypadku można znaleźć więcej znaczących przesłanek, choćby w sagach skandynawskich, niż przy opisywaniu dziejów dzielnego żeglarza z Gdańska.
Kiedy możemy spodziewać się tej książki?
- Obawiam się, że nie prędko. Wcześniej na rynku ukażą się moje opowiadania, które zostały napisane już kilka lat temu.

Rozmawiał Marek Adamkowicz

Dziennik Bałtycki, 2015

Tajemnice Jana z Kolna

- Gdybyż to była prawda... - niejeden czytelnik westchnie tak zapewne po lekturze. Historia świata wyglądałaby wtedy inaczej. I to za sprawą żeglarza z Polski rodem!
 Andrzej Dudziński, niestrudzony badacz polskich śladów za Oceanem (czytaj: Jak Polacy budowali Amerykę), powraca z nową ksiązką. I to w znakomitym stylu! W swojej poprzedniej powieści „Jamestown. Nowa Polska” opisał losy pierwszych Polaków osiadłych w Ameryce Północnej na początku XVII wieku. Teraz zaprasza nas na wyprawę w jeszcze odleglejsze czasy.
 W swojej najnowszej książce „Manuskrypt Jana Żeglarza” przypomina postać legendarnego Jana z Kolna, Polaka, który miał rzekomo odkryć Amerykę jeszcze przed Kolumbem. Naukowcy spierają się, czy taki człowiek w ogóle istniał. Dudzinski nie przejmuje się tym i puszcza wodze wyobraźni. I to tak, że od powieści nie można się oderwać. Oto pewien polski historyk natrafia na Wyspach Owczych na niezmiernie ciekawy dokument, który identyfikuje jako pamiętnik Jana z Kolna. Szybko jednak okazuje się, że tajemniczym manuskryptem interesuje się nie tylko on, zaś poznana przez niego kobieta... Więcej nie zdradzimy. Tę zagadkę trzeba rozwiązać samemu. Z przyjemnością polecamy.

Tomasz Falba

Rozmowa Tomasza Falby z Andrzejem Dudzińskim

Pański „Manuskrypt Jana Żeglarza” to oczywiście opowieść fikcyjna, twórczo rozwijająca dzieje jednego z najbardziej tajemniczych polskich odkrywców – Jana z Kolna – o którym krąży wiele opowieści, ale niewiele wiadomo pewnego. Czy prowadził pan własne badania dotyczące tej postaci? Czy według pana Jan z Kolna rzeczywiście istniał i dotarł do Ameryki przed Kolumbem?
- „Manuskrypt” jest powieścią i nie ma ambicji udowadniania żadnych tez naukowych, ani opowiadania się za żadną z koncepcji historycznych na temat tego zagadkowego żeglarza.   Chyba udało mi się przeczytać wszystko, co zostało opublikowane na jego temat w Europie i w obu Amerykach. Zdania naukowców są podzielone. Od czasu pierwszej wzmianki o żeglarzu Polaku, który miał odkryć nowe lądy na 16 lat przed Kolumbem, jedni twierdzili, że słowo, którym go określono oznaczało funkcję pilota-nawigatora, a inni, że narodowość żeglarza – w tym wypadku Polaka. Większość z nich nie spiera się jednak co do faktu istnienia tej postaci. Kilkaset lat później Joachim Lelewel, w specyficznych warunkach zaboru rosyjskiego postanowił przysposobić postać żeglarza dla sprawy Polski. To oczywiście uruchomiło wiele interpretacji. Postać w powieści „Manuskrypt Jana Żeglarza” jest po trosze sumą tych interpretacji i obrosłych wokół nich legend, a z drugiej strony moją własną wersją losów żeglarza i okoliczności, które w warunkach drugiej połowy XV wieku mogły być bardzo prawdopodobne. W sam raz jako materiał na powieść.Czy sądzi pan, że nauka może jeszcze powiedzieć coś nowego o przedkolumbijskich odkrywcach Ameryki? Czy rzeczywiście sądzi pan, że – jak głosi lead na okładce pańskiej powieści – „Archiwa kryją tajemnice, których ujawnienie mogłoby przewrócić historię świata do góry nogami”?
- Widziałem ogromne zbiory akt, wielkie archiwa, setki metrów bieżących półek z dokumentami. Często jeszcze nieskatalogowanymi, czekającymi dopiero na swoich badaczy, być może odkrywców. Trudno byłoby zakładać, że nie zawierają niczego, co mogłoby nas zaskoczyć. To tak jak z kosmosem, wiemy o nim wiele, ale nie możemy być pewni, że nie kryje nic, co – gdyby zostało odkryte i nazwane - mogłoby wpłynąć na nasze dotychczasowe rozumienie świata. Być może niedługo ktoś dostrzeże jakiś szczegół, który wywróci do góry nogami fizykę, chemię, a może nawet matematykę i od tej pory już nic nie będzie tak jak było. Podobnie jest z medycyną. Od czasów prehistorycznych człowiek szukał klucza do nieśmiertelności i wiecznej młodości. Kto wie, czy jakiś przypadek nie sprawi, że ktoś odkryje jakiś radykalny sposób na spowolnienie starzenia? Podobnie jest z wiedzą tkwiącą w archiwach. Czeka, aż ktoś ją odkryje, opracuje, zinterpretuje i ogłosi. Z historykami i archiwistami jest tak jak z detektywami. Czasem wiedzę mają w rękach, książkach i w głowach, ale nie zawsze potrafią ją prawidłowo odczytać. A właśnie na tym polega sztuka. Sądzę, że mając do dyspozycji coraz więcej metod badawczych, wspomagającej ich aparatury, możemy spodziewać się wyjaśnienia jeszcze niejednej zagadki. Zastanawiał się pan, co by było, gdyby ktoś zbadał i porównał kody DNA zawarte w relikwiach świętych? W tej chwili piszę książkę, o tym, jak z relikwii krzyża świętego wyodrębniono kod DNA i zbadano cechy ukrzyżowanego na nim człowieka. Jest to oczywiście znów tylko fikcja literacka, jak w wypadku „Manuskryptu”, ale być może wynik takich badań mógłby przynieść rozwiązanie, które byłoby w stanie przewrócić historię świata do góry nogami.
A czy panu udało się kiedyś spenetrować bibliotekę podobną do tej, którą opisuje pan w swojej książce?
- Od wielu lat pasjonuję się wspólną historią Polaków i Amerykanów, szczególnie tą najwcześniejszą. Mieszkając przez lata w Stanach Zjednoczonych, wielokrotnie buszowałem po znanych i mniej znanych bibliotekach, czasem po prywatnych zbiorach dzięki uprzejmości ich właścicieli, a także po piwnicach muzeów i archiwów, w których także spędziłem sporo czasu. W niektórych instytucjach znajdują się działy „białych kruków”, zawierające egzemplarze niezwykle cenne. To rzeczywiście niesamowite przeżycie, kiedy można spotkać średniowieczny manuskrypt, dotknąć go, zagłębić się w nim, poświęcić mu czas. To dzieło rąk ludzkich w czystej postaci, w którym zawiera się energia i pasja jednej lub wielu osób, które częstokroć musiały wiele poświęcić, aby taki rękopis mógł powstać. Rzadko dowiadujemy się czegoś pewnego o autorach czy kopistach, może oprócz tego, że byli benedyktynami albo dominikanami. Właśnie podczas takich „spotkań” poczułem wyjątkowe emocje, które chciałem później przekazać czytelnikom.
Czytelnicy pańskiej powieści zwracają uwagę na znakomite przedstawienie w niej realiów żeglarskich, zarówno współczesnych, jak i tych ze schyłku średniowiecza. Skąd u pana taka dobra ich znajomość? Czy sam pan żegluje? Dokąd pan pływał i na jakich jednostkach?
- Nie mam patentu żeglarskiego, choć pływałem jako załogant wraz z ekipami, które brały udział w słynnych regatach, jak np. we wspomnianym w powieści Mackinac Race. Aby poznać realia historyczne, zasięgałem opinii znawców, a także przestudiowałem wiele lektur. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele ze swojego warsztatu, lub jak kto woli - kuchni pisarskiej, ale w moim wypadku przelicznik jest prosty – na jedną napisaną stronę przypada około stu przeczytanych i to na zadany temat…
Prowadzi pan narrację niespiesznie i dwutorowo, bardzo dba o prawdopodobieństwo realiów, zarówno historycznych, jak i współczesnych, wymaga od odbiorcy przyswojenia sporej wiedzy, a może i samodzielnego sięgnięcia do źródeł, a jednocześnie unika pan taniego efekciarstwa. Czy nie obawia się pan, ze dzisiejszy polski masowy czytelnik woli nieco mniej wymagające lektury?
- Wręcz odwrotnie. Sądzę, że polski czytelnik jest bardzo wymagający. Wymaga od autora, ale też i od siebie. Literatura pełni również funkcję edukacyjną. To wspaniałe, jeśli jakaś opowieść na tyle pobudzi czytelnika, że zechce on później we własnym zakresie pogłębiać wiedzę na temat wątku, który zainspirował go w powieści. To znaczy, że książka spełniła swoje zadanie. Z drugiej zaś strony warto spojrzeć na listy bestsellerów, jakie książki najlepiej sprzedają się w Polsce. Wiele pozycji pokrywa się z tymi, które królują na renomowanych listach światowych. A to świadczy nie tylko o modzie, ale między innymi również o wyrobionych gustach polskich czytelników. Uważam, że jeśli autor chce odnieść sukces, powinien traktować czytelnika jak partnera, a nawet jak kogoś kto jest od niego mądrzejszy, jeszcze bardziej wymagający.


rozmawiał: Tomasz Falba

Tomasz Falba - Tajemnice Jana z Kolna, Portal Morski

http://www.portalmorski.pl

 

Tajemniczy żeglarz

Czterdziestoczteroletni Robert Nowicki jest hi­storykiem, pracownikiem uczelni, lubiącym zajęcia ze studentami, ale trochę nimi znudzonym. Jego prawdziwą pasją jest morskie żeglarstwo. Odkąd pracuje naukowo, dobiera sobie tematy badań tak, aby ich realizacja wymagała nie tylko odwiedzania archiwów i bibliotek, ale przede wszystkim była pretekstem do morskich wypraw. Starał się o sty­pendium norweskiej Fundacji Nansena na badanie hipotezy o tym, ze kilkanaście lat przed Kolumbem Amerykę odwiedzili niemieccy korsarze pozostający na usługach króla Portugalii. Ponieważ jednak komisja przyznała stypendium komu inne­mu, profesor Nowicki odwiedza w poszukiwaniu ciekawych dokumen­tów klasztor franciszkanów znajdujący się na Wyspach Owczych. Wśród znajdujących się tam manuskryptów znajduje jeden szczególnie interesu­jący, pochodzący ze schyłku średniowiecza i choć spisany alfabetem ła­cińskim, to jednak w dziwnym, nieznanym badaczom, którzy do tej pory odwiedzali klasztorne archiwa, języku. Wśród tych badaczy nie było jed­nak dotąd Polaków, a żaden z nich nie przypuszczał, ze tak dawny rękopis może być spisany w języku... kaszubskim. Nowicki prosi przyjaciela ję­zykoznawcę o przetłumaczenie rękopisu. Okazuje się, ze znalezisko ma nadzwyczajną wartość. Przed polskim profesorem otwiera się szansa na bardzo doniosłe odkrycia. Rekonstrukcja dziejów Jana Żeglarza może cał­kowicie zrewidować historię wielkich od kryć geograficznych.
Powieść Dudzińskiego warto polecić wszystkim rodzimym wielbi­cielom historyczno-detektywistycznych czytadeł w stylu „Kodu Leonar­da da Vinci". Bystra, wartka i gęsta, prowadzona wielotorowo fabuła (będziemy tu śledzić zarówno losy Nowickiego, jak i żeglarza sprzed ponad pięciuset lat) wciąga czytelnika juz od pierwszej strony, wabiąc całym mnóstwem prawdziwych fałszywych tropów i nie dających się przewidzieć zwrotów akcji (a puenta dopiero zaskakuje!). Jest to świet­ne czytadło pozwalające czytelnikowi przenieść się w odległe, piękne, pełne przygód i niebezpieczeństw światy.

Jarosław Górski


Rozmowa Jarosława Górskiego z Andrzejem Dudzińskim:

-  „Manuskrypt Jana Żeglarza" to oczywiście opowieść fikcyjna, twórczo rozwijająca dzieje jednego z najbardziej tajemniczych polskich odkrywców - Jana z Kolna. Czy prowadził pan własne bada­nia dotyczące tej postaci?

 -  „Manuskrypt" jest powieścią i nie ma ambicji udowadniania żadnych tez naukowych, ani opowiadania się za żadną z koncepcji histo­rycznych na temat tego zagadkowego żeglarza.

Chyba udało mi się przeczytać wszystko, co zostało opublikowane na jego temat w Europie i w obu Amerykach. Zdania naukowców są podzielone. Większość z nich nie spiera się jednak co do faktu istnienia tej postaci. Kilkaset lat później Joachim Lelewel w specyficznych wa­runkach zaboru rosyjskiego postanowił przysposobić postać żeglarza dla sprawy Polski. To oczywiście uruchomiło wiele interpretacji. Po­stać w powieści jest po trosze sumą tych interpretacji i obrosłych wo­kół nich legend, a z drugiej strony moją własną wersją losów żeglarza i okoliczności, które w warunkach drugiej połowy XV wieku mogły być bardzo prawdopodobne. W sam raz jako materiał na powieść.
 -  Czytelnicy pańskiej powieści zwracają uwagę na znakomi­te przedstawienie w niej realiów żeglarskich, zarówno współcze­snych, jak i tych ze schyłku średniowiecza. Czy sam pan żegluje?
 -  Nie mam patentu żeglarskiego, choć pływałem jako załogant wraz z ekipami, które brały udział w słynnych regatach, jak np. we wspomnianym w powieści Mackinac Race. Aby poznać realia historyczne, zasięgałem opinii znawców, a także przestudiowa­łem wiele lektur. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele ze swojego warsztatu, lub jak kto woli - kuchni pisarskiej, ale w moim wy­padku przelicznik jest prosty- na jedną napisaną stronę przypada około stu przeczytanych i to na zadany temat...
 -  Prowadzi pan narrację niespiesznie i dwutorowo, bar­dzo dba o prawdopodobieństwo realiów, zarówno historycz­nych, jak i współczesnych, wymaga od odbiorcy przyswojenia sporej wiedzy, a może i samodzielnego sięgnięcia do źródeł, a jednocześnie unika pan taniego efekciarstwa. Czy nie oba­wia się pan, że dzisiejszy polski masowy czytelnik woli nieco mniej wymagające lektury?
 -  Wręcz odwrotnie. Sądzę, że polski czytelnik jest bardzo wy­magający. Wymaga od autora, ale tez i od siebie. Literatura pełni również funkcję edukacyjną. To wspaniałe, jeśli jakaś opowieść na tyle pobudzi czytelnika, że zechce on później we własnym zakresie pogłębiać wiedzę na temat wątku, który zainspirował go w po­wieści. To znaczy, ze książka spełniła swoje zadanie. Z drugiej zaś strony warto spojrzeć na listy bestsellerów, jakie książki najlepiej sprzedają się w Polsce. Wiele pozycji pokrywa się z tymi, które królują na renomowanych listach światowych. A to świadczy nie tylko o modzie, ale między innymi również o wyrobionych gustach polskich czytelników. Uważam, ze jeśli autor chce odnieść sukces, powinien traktować czytelnika jak partnera, a nawet jak kogoś kto jest od niego mądrzejszy, jeszcze bardziej wymagający.

Rozmawiał Jarosław Górski

Biblioteka analiz, Książki, lipiec 2012
 

Brulionbeel.blox.pl

Książkę zapakowałam do plecaka na wakacje i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam zaraz po powrocie, to sprawdziłam w Internecie, jak się rzeczy z tytułowym bohaterem mają. Bowiem Andrzej Dudziński tyle napisał na temat Jana Żeglarza, że nie sposób w to wszystko uwierzyć albo i nie uwierzyć, jak kto woli. Ja od czasu do czasu podpytywałam męża, z wykształcenia historyka przecież, który z jeziora (pilnował pluskające się dzieci) kiwał głową z politowaniem, i mówił: Natkuś, przecież świat by się wywrócił do góry nogami, jakby tak w istocie było. A że ja czytelniczo naiwna jestem, to i skłonna byłam uwierzyć w odkrycia Jana, tym bardziej, że Internet faktycznie ani potwierdza ani zaprzecza. Najważniejsze – Jan z Kolna istniał naprawdę. Dzieci na wakacjach się pluskały (o czym już wyżej), wybiegały za piłką, a ja przenosiłam się w różne miejsca. Mam tę cechę właściwą wielu molom książkowym, że potrafię zapomnieć o tym, co dookoła i podróżuję sobie za darmo po całym świecie. Tutaj na współczesne Wyspy Owcze i po Europie czasów wielkich odkryć geograficznych. Autor bowiem połączył dziś z kiedyś. W dziś historyk Robert Nowicki trafia na Wyspy Owcze, by w miejscowym starym klasztorze badać stare księgi i pomóc w uporządkowaniu biblioteki. Za namową przeora zaczyna badać tytułowy Manuskrypt Jana Żeglarza. Przy pomocy studentów udaje mu się przetłumaczyć starą księgę, która okazuje się  być zapisem życia sławnego żeglarza Jana z Kolna. Nasz historyk trochę przypomina kultowego Pana Samochodzika (tutaj w wersji dla dorosłych), tyle że bez …. pojazdu. Nie brak tu tajemnic do wyjaśnienia, podejrzanych typów, pięknych kobiet, niebezpieczeństw i dużej porcji historii podanej w atrakcyjny sposób. Jednocześnie, gdy Nowicki z niezwykłą pieczołowitością bada średniowieczny dokument, Jan Żeglarz (już w kiedyś) pływa sobie po średniowiecznej Europie, spotyka się z osobami znanymi do tej pory z kart historii – jak choćby z kupcami gdańskimi, Krzysztofem Kolumbem czy Henrykiem Żeglarzem. Autorowi udało się zgrabnie połączyć jedno z drugim, przejścia w czasie są płynne, pewne informacje uzupełniają się, zdarzają się zaskakujące zwroty akcji, książka jest nieprzewidywalna – dobra lektura na wakacje.
Już po lekturze nie opuszcza przez jakiś czas pytanie – co by było gdyby. Gdyby faktycznie okazało się, że Jan z Kolna faktycznie dotarł przed Kolumbem do Ameryki. Pomarzyć zawsze można. Choć pewnie dostałoby się nam za to odkrycie Ameryki, ponieważ wiadomo, co ze sobą niosło. Książka mimo dużej promocji i Kaszub i Polski jest absolutnie nie narzucająca się. Bez wątków emocjonalnych – że to, co nasze jest the best. I Jan Żeglarz – odkrywca Ameryki też. Ja potraktowałam ją jako ciekawą rzecz o miłości i marzeniach. O wielkiej pasji, która zawładnęła życiem. Czytało się wyśmienicie i gorąco polecam. Lubię takie historyczne niespodzianki, lubię historię w tle. Tu jest ich całe mnóstwo. Nic dziwnego, że tak łatwo dałam się wciągnąć w tę grę.

Brulionbeel.blox.pl